piątek, marca 23, 2007

Cavalese 2007 - droga do Arta Terme

Po spędzeniu upoj(o)nego tygodnia w Cavalese pojawiła się konieczność dotarcia do pracy. Nie musiałem opuszczać do tego celu Italii i nawet odległość nie wydawała się być przerażająca. W końcu oba miasteczko dzieli odległość raptem stukilkudziesięciu kilometrów. Podtrzymywany na duchu przez różnej maści doradców nie szukałem możliwości przetransportowania się z miejsca na miejsce, gdy byliśmy jeszcze w Polsce.

Na miejsce okazało się jednak, że sprawa wcale nie wygląda różowo. Nie bardzo udało mi się otrzymać pomoc z rąk osób podobno zaznajomionych ze zwyczajami tubylców. Plany bezproblemowej podróży zaczęły się sypać, pojawiły się narzekania i wspomnienia, jak to łatwo podróżować w Ameryce Łacińskiej, a w centrum Unii Europejskiej są takie problemy.

W końcu postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce, podziękowałem niedoszłym pomocnikom i zacząłem się zastanawiać co tu zrobić. Wszelkie pomysły zabrania się z drugim autobusem gdzieś po drodze odpadły, no i nie wiedząc, co począć udałem się do informacji turystycznej.

Mimo sjesty miła Pani szybko sprawdziła co i jak. Otrzymałem pięknie wydrukowane możliwe połączenia wraz z prawdopodobnymi cenami. Wszystko jasno i przejrzyście. 13 godzin podróży, 5 przesiadek. Sporo jak na 100 ileś kilometrów. Ale nie było wyjścia.

W sobotę rano obudziłem się przed szóstą, wziąłem swoje dwa plecaki i obie pary nart i poszedłem obudzić braci S. Na szczęście starszy S. wpadł do nas na kilka dni ze swojego stypendium na jednej z włoskich uczelni. Zgodził się bez żadnych ale podwieźć mnie na dworzec autobusowy. Jako, że obaj bracia byli ledwo ciepli po nocnej zabawie i cierpieli na widoczny syndrom dnia poprzedniego, usiadłem za kółkiem fiata uno i się odwiozłem jako kierowca na dworzec.

Już o siódmej wsiadłem do autobusu do Ory. Już na miejscu pierwsze zaskoczenie - kasy zamknięte. Postanowiłem nie poddawać się jednak na tym etapie drogi i po dłuższych studiach udało mi się zakupić bilet w stojącym w holu automacie. Mina mi zrzedła co prawda, gdy zamiast 13€ reszty dostałem jakiś kawałek papieru zapisany niestety całkowicie niezrozumiałym włoskim szlaczkiem. Postanowiłem się zająć tym w późniejszym czasie.

Humor poprawiał mi bardzo stan dworca. Wszystko było czyściutkie i zgrzebne. No ale mała mieścina w górach, blisko turystów, musi być ładnie. Z niepokojem czekałem więc na pociąg. Zwłaszcza, że drugi etap podróży miałem przebyć koleją regionalną miejscowego PKP. A wszyscy wiemy jak wyglądają polskie osobówki z Suchej Beskidzkiej do Krakowa.

Okazało się, że włoskie regionalki mają standard wyższy niż polskie InterCity. Czyste, świeże wygodne, żyć nie umierać. Podróż minęła szybko i bezboleśnie.

Dworzec w Weronie przywitał mnie mżawką i sporym ruchem. Zarzuciłem klamoty na grzbiet i ruszyłem do holu zakupić bilety na dalszą podróż. Zdębiałem na widok tłumu kłębiącego się przy kasach. Do odjazdu pociągu zostawało około 20 minut, więc postanowiłem jeszcze raz zmierzyć się z automatami. W mieście Romeo&Julia Co. były one dużo bardziej skomplikowane niż w Orze, a zarazem dużo bardziej przyjazne użytkownikom. Kupiłem sobie od razu bilet na następny etap podróży.

Cieszyłem się na myśl, że kolejne dwa soki odbędą się przy pomocy IC. Niby pociąg, pociągowi nierówny. Teoria ta jest słuszna, jednakże w Italii jest ona jakby postawiona do góy nogami. Te IC, którymi jechałem ledwo, ledwo można porównać do polskich pospiesznych. Brudno, gorąco, no i dziki tłum.

Włosi mają jeszcze bardzo ciekawe podejście do miejscówek. Gdy dopchałem się do swojego przedziału i pokazałem osobie zajmującej moje miejsce miejscówkę, spotkało mnie wzruszenie ramion. Wytłumaczono mi, że tu generalnie nikt nie robi sobie z miejscówek nic i większość pasażerów w ogóle ich nie kupuje. Co kraj, to obyczaj. I tak ze wszystkimi klamotami wygodniej mi było na korytarzu...

W Wenecji przynajmniej nie musiałem zbyt długo czekać na IC do Udine. A dworzec był dość straszny. Taka lepsza Warszawa Wschodnia, z podobnym elementem kręcącym się tu i ówdzie.

Na szczęście IV etap podróży spędziłem samotnie. Byłem chyba jedynym pasażerem w wagonie. Na miejsce w Udine pozostało mi tylko zlokalizować dworzec autobusowy. Wysiadając z pociągu miałem głęboką nadzieję, że nie będę musiał latać przez pół miasta. Szczęściem musiałem przejść raptem kilkaset metrów. A i tak ciężar bagaży dał się we znaki.

W ciągu 30 minut znalazłem się już w autobusie do Tolmezzo - ostatniego przystanku po drodze. Kierowca autobusu miał wszystkie stereotypowe cechy włoskiego użytkownika dróg. Łamał wszelkie możliwe przepisy za wyjątkiem ograniczenia prędkości do 130 na autostradzie. Pewnie dlatego, że bus miał blokadę na 103km/h. W czasie jazdy wyciągał przez pięć minut z zagraconego schowka wielkie na pół twarzy okulary przeciwsłoneczne. Nie wspomnę, że w trakcie tej czynności ze trzy razy krawężnik przytarliśmy i mało co nie skasowaliśmy takiego czerwoniutkiego fiacika. No i non-stop mamrotał po drodze "pochwały" pod adresem innych użytkowników drogi. Spośród wszystkich pochlebstw najczęściej pojawiało się coś w stylu "vaphancoulo". Pewnie znaczy to Ale Kozak!, czy coś w tym stylu.

W Tolmezzo opuściło mnie szczęście. Znalazłem się 7 kilometrów od celu podróży i spóźniłem się 8 minut na autobus do Arta Terme. Spędziłem upojne dwie godziny na dworcu, który był najwyraźniej miejscem spotkań miejscowych dresów. Musiałem jednak bardzo groźnie wyglądać ze swoją kanapką z serem, bo nikt mnie nie zaczepił.

Na koniec 13-godzinnej podróży pan kierowca autobusu do Comeglians, zmienił trochę trasę w Arta Terme i mnie podwiózł prawie, że pod sam hotel. Taki miły akcent na zakończenie dnia.

Podsumowując nie taka podróż straszna jak ją diabeł malował przed wyruszeniem w drogę. I bardzo dobrze...

czwartek, marca 22, 2007

Cavalese 2007

Zima 2007 minęła pod znakiem sesji składającej się z jednego (słownie 1-ego) egzaminu, który i tak uniemożliwił mi spędzenie dodatkowych dwóch tygodni w Alpach.

Tak naprawdę zima zaczęła się 22 stycznia. Ambitne plany siedzenia w górach i oddawania się białemu szaleństwu poszły tam, gdzie i król piechotą chodzi... Na dobrą sprawę gdy pogoda umożliwiła pierwsze szusy po tej stronie równika to trzeba było zacząć chodzić na uczelnię. Na szczęście i tak dałem radę poświęcić odrobinkę czasu na upojne chwile z moimi kochanymi bliźniaczkami. Choć z roku na rok siostry von Fischer są coraz to dojrzalsze, to ciągle charakteryzują się nieodpartym pięknem, czarem no i co tu dużo nie mówić. Pociągające są strasznie...

Tegoroczny sezon alpejski poświęcony został w całości Italii. Cavalese (sekcja narciarska SGH) oraz Arta Terme (Sport-Partner) zostały zaliczone jedno po drugim. Kluczowe wspomnienia: gigant na czarnej trasie, 13 godzin podróży włoskim transportem publicznym pomiędzy obiema miejscowościami (5 przesiadek!!), no i nocna zdobywanie miasta - szarża na krzesłach ze stołówki na municipio.

Zobaczcie sami:


..:: Cavalese 2007 ::..

No i na koniec AMPy w Zakopanem. V miejsce drużynowo ogólnie 18 indywidualnie, no i w kategorii akademie złoto drużynowo i brąz indywidualnie. To było coś...