poniedziałek, października 23, 2006

Dzień 6 - Machu Picchu

Dzień zaczął się mocnym uderzeniem. Tym razem dla odmiany obudziliśmy się po piątej. Dokładnie 5.30. Poranek był wyjątkowo kwaśny, bo Aga nie mogła uskutecznić swojego codziennego prysznica, bo nie było ciepłej wody. Czasem nawet dobre hotele potrafią spłatać psikusa. W marsowych nastrojach udaliśmy się na stacje. Musieliśmy złapać pociąg Vistadome II o 7.00.

Może od początku... By dostać się do Machu Picchu należy pociągiem pokonać prawie 100km przez prawie całą Świętą Dolinę. Z Cusco do Aguas Callientes, zwanym popularnie Machu Picchu pueblo, jeździ codziennie kilka pociągów różnej klasy i ceny. Z wiosek, które leżą na trasie również można złapać jakiś pociąg. Generalnie opcji jest kilka, a wszystkie należą do cholernie drogich.

Najtańszy pociąg z Cusco do Aguas Callientes kosztuje 68$. I jest to pociąg z drewnianymi ławkami w środku. Wybraliśmy opcję średnią za 105$ z normalnymi siedzeniami, przeszklonym dachem dla lepszych widoków i wliczonym w cenę skromny poczęstunkiem. Jest jeszcze pociąg specjalnym Hiram Bingham, który kosztuje 500$. I mowa jest tu oczywiście o podróży przez około 100km, która trwa 4h.

..:: Widok za 100$ ::..

Prawda jest jednak taka, że droga zapiera dech w piersi. Na początek stacja kolejowa. Jest to przeżycie dość ciekawe, gdyż obowiązuje na niej segregacja. Na turystów i nie-turystów. Ci pierwsi mogą korzystać z ogrzewanej, przestronnej poczekalni i eleganckiej kawiarni. Ci drudzy siedzą ściśnieci na dworze i czekają na swoje lokalne pociągi. Pociąg wygląda trochę jak polski express. Może trochę więcej miejsca na nogi. Na pewno nie wygląda to na rzecz, na którą wydaje się tyle pieniędzy, ile zdziera się z turystów.

Pociąg powoli rusza ze stacji i ślimaczym tempem pnie się pod górę pośród dzielnic nędzy. Po jakichś 10 minutach zatrzymuje się i zaczyna jechać do tyłu. Wrażenie jest takie, jakby musiał się odrobinę cofnąć by nabrać większego rozpędu. W końcu tak ledwo, ledwo pod tą górę wjeżdżał. Po chwili można się jednak zorientować, że pociąg ciągle jedzie pod górę, tym razem do tyłu. Otóż góra, którą musi pokonać by wydostać się z Cusco jest tak stroma, że nie dało się tam skonstruować serpentyn, już nie mówiąc o prostym podjeździe. Pociąg porusza się niczym spadający liść, tylko w drugą stronę. Wahadłowo pokonuje teren jadąc raz do przodu, raz do tyłu.

..:: Po kilku godzinach nawet najpiękniejsze krajobrazy stają się monotonne ::..

W ten sposób do Poroy pociąg jedzie przez 1,5h. Tę samą drogę można pokonać samochodem w 15 minut. No ale pociąg, to w końcu pociąg. Na początku wrażenia są bardzo nieciekawe. Krajobrazy wcale nie przypominają tych niesamowitych, na cześć których przewoźnik pieje peany. Ot, taka sobie zwykła peruwiańska dolina: łysa górka, jakieś domki, świnka, dzikie psy, lama, auto sprzed 25 lat.

Podróżowaliśmy z grupą Japończyków. Prezentowali się dość intrygująco. Zupełnie jakby dopiero co z biura wyszli, a marynarkę zamienili na sweter i krawat do tylnej kieszeni spodni schowali. Już na samym początku ichniejszy szef próbował negocjować coś z Katariną. Niestety nie byliśmy w stanie zrozumieć jego łamanego migowego. Po dłuższym namyśle wachlarz możliwości ograniczyliśmy do dwóch opcji: albo chciał się z nią zamienić na miejsca, albo chciał od niej kupić czapkę.

Pierwszy przystanek dostarczył nam sporo wrażeń. Wszyscy Japończycy rzucili się do okien. Na pseudo-peronie stały tłumy peruwiańskich kobiet sprzedających różnego rodzaju pamiątki podróżnym. Handlowa żyłka okazała się silniejsza. Widok 1o małych Japończyków przeciskających różnego rodzaju torby i swetry przez równie małą szparę w oknie (nie dało się ich za bardzo otworzyć), a po tym jak pociąg ruszył wyrzucających rzeczy, za które nie zdążyli zapłacić na zewnątrz jest bardzo interesujący. Najbardziej zaintrygował jednak Kanadyjczyków, którzy na następnym przystanku uskutecznili podobne targowe zachowania. Ponadto byli głównymi klientami wózka z pamiątkami PeruRail i MachuPicchu Train. Kupili chyba 20 obrzydliwie wyglądających i obrzydliwie drogich czapek. Próbowaliśmy rozgryźć, czemu muszą te rzeczy kupować z peronu, a nie mogą na miejscu w jakimś sklepie, ale nie doszliśmy do żadnej sensownej odpowiedzi.

Po 2 godzinach drogi widoki stają się ciekawsze. Dolina się zwęża i pojawia się coraz to bujniejsza rośliność. Im niżej się zjeżdża (Aguas Callientes jest na wysokości 2030m ponad kilometr niżej niż Cusco) tym węziej i gęściej, góry strome i widoki ciekawsze. Tylko domki takie same.

Do Aguas Callientes dojechaliśmy po 4h drogi. Wyszliśmy z pociągu i z ulgą powitaliśmy wilgotne, ciepłe powietrze. Rozglądaliśmy się po okolicznych górach szukając śladu Machu Picchu, ale nic nie dało rady się zobaczyć. Ruszyliśmy razem z tłumem zastanawiając się, co należy zrobić. Okazało się, że wszyscy idą do autobusów, które podwożą turystów pod wejście do ruin. Koszt 12$ w obie strony od łebka, odległość 8km. Przynajmniej busiki są mercedesa i mają klimatyzację. Jest ich kilkanaście, należą do jednej firmy i jeżdżą na okrągło. Niezły biznes.

Żeby dostać się do Machu Picchu należy objechać najbliższą górę i pokonać po drugiej stronie prawie 500m różnicy wzniesień. Wydaje mi się, że droga musiała wyglądać podobnie za czasów Inków, asfaltu nie widziała nigdy i najbardziej kojarzyła mi się z trasą, na której Kathleen Turner spotkała Michaela Douglasa w "Miłość, szmaragd i krokodyl". Mijanki z autobusikami jadącymi z naprzeciwka podnoszą poziom adrenaliny przynajmniej kilkukrotnie.

Rozglądaliśmy się wokół szukając najmniejszego śladu ruin, ale zamiast tego widać było jedynie okoliczne góry i otwierającą się to z jednej to z drugiej strony przepaść. Pocieszający był fakt, że busik nie spadł by zbyt nisko, bo na pewno ugrzązł by gdzieś po drodze w dżungli gęsto zarastającej zbocza.

Po 20 minutach zajechaliśmy na "parking". Miejsce wyglądało jak początek szlaku gdzieś w Bieszczadach. Poszliśmy do kolejki przy bramkach. Wstęp do Machu Picchu 40$ (dla studentów połowa). Przed wejściem tablica z 40 zakazami, takimi jak np. zakaz wnoszenia plastikowych butelek na teren obiektu. Po zakupie biletu należy swoje odstać w 10-minutowej kolejce, przejść kontrolę (te butelki) i już można ruszyć do środka. Nie wiem czemu, ale w Europie wszyscy sprawdzają mi dokumenty, czy na pewno mam 18, względnie 21 lat. Ciągle biorą mnie za młodszego. Tu jest dokładnie na odwrót. Pani koniecznie chciała zobaczyć moją kartę studencką, bo dla niej wyglądałem za staro.

Po ruszeniu szlakiem w górę ciągle nie widać Machu Picchu. Niby jest się już na terenie obiektu, ale jedyne co widać to jakiś stary murek. Podeszliśmy pod niego i dalej nic, piękne widoki na góry, dolinę, chmury, ale ruin poza murkiem nie ma. Przeszliśmy przez dziurę i zaczęło się. Wrażenie naprawdę ciężko opisać. Miejsce jest przepiękne.

..:: Chwila odpoczynku po wspinaczce ::..

..:: Machu Picchu, widok ogólny ::..

..:: I jak tu zapalić, kiedy ciągle wieje? ::..

..:: Dzień dobry! ::..

Obeszliśmy cały kompleks wokół, zajęło nam to niespiesznym krokiem jakieś 3 godzinki. Na początku mieliśmy plan by wspiąć się na górę widoczną za Machu Picchu na zdjęciach, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Nie obyło się bez przygody. Gdy wspinaliśmy się jedną ze stromych uliczek w mieście Aga została zaatakowana przez wściekłą lamę. A konkretniej Aga prowadziła naszą wycieczkę, gdy zza węgła wyszła lama, poruszająca się w przeciwną stronę niż my. Ścieżka była wąska i na pewno byśmy się wszyscy na niej nie zmieścili. A że zwierzę ani myślało ustąpić, byliśmy zmuszeni wycofać się na z góry upatrzone pozycje.

..:: Lama BSE ::..

Po tym mrożącym krew w żyłach wydarzeniu postanowiliśmy opuścić lokal. Decyzji naszej pomogły też... muszki. W Machu Picchu mnóstwo jest takich malutki owadów, które przysysają się do skóry i wypijają krew. Po ugryzieniu zostaje ślad w postaci małej kropki, która strasznie swędzi. Ponieważ zostaliśmy zdrowo pokąsani, zjechaliśmy (cało i szczęśliwie) do Aguas Callientes na obiad.

Po posiłku pozostało nam powłóczyć się trochę po mieście czekając na pociąg. Gdy już dotarliśmy w końcu na stację i zadekowaliśmy się na pokład Vistadome II w kierunku Cusco okazało się, że Katarina dostała miejsce koło... bardzo żywotnego członka japońskiej grupy. Ponieważ facet przysiadł się dopiero, gdy pociąg ruszył, doszliśmy do wniosku, że trwało to tak długo, bo grupa ciągnęła słomki komu przypadnie szczęście siadnięcia obok naszej słowackiej przyjaciółki.

Gdy po 4h podróży i miłej przejażdżce taksówką (90% taksówek w Cusco, to samochody marki... Daewoo Tico. Nie wiemy, dlaczego akurat to malutkie autko jest tam tak popularne) z dworca do hotelu umyliśmy się, to na dobry sen obejrzeliśmy te fragmenty "Forresta Gumpa" (zdecydowanie najpopularniejszy film w południowoamerykańskich telewizjach), których jeszcze nie mieliśmy okazji zobaczyć, wypiliśmy po filiżance herbaty z liści koki i poszliśmy spać.

niedziela, października 22, 2006

Dzień 5 - Relaks

Cusco jest naj. Największym miastem inkaskiego imperium, archeologiczną stolicą obu Ameryk, najstarszym zamiszkałym miastem na kontynencie, a także najbardziej niebezpiecznym dla turystów miejscem w Peru (nie licząc paru wiosek w dolinie Rio Hullaga, gdzie 97% mieszkańców żyje z produkcji kokainy). Po odkryciu Machu Picchu stało się też jednym z najtłumniej odwiedzanych miejsc na świecie. W związku z tym w ostatnich latach przeszło gigantyczny proces dostosowawczy i przygotowało się na przybycie masy zwiedzających. Proces polegał głównie na dostosowaniu cen do standartów paryskich bulwarów.

Cusco jest dość stare. Poza pozostałościami inkaskiej cywilizacji, znajduje się tu masa pamiątek po konkwistadorach i kolonistach. Miasto rozrosło się do rozmiarów prawie półmilionowej metropolii i zajęło prawie że całą dolinę Cusco.

Dzień piąty naszej wyprawy postanowiliśmy poświęcić na relaks, spacery i drobne zakupy. Zaczęliśmy od odwiedzenia targu z pamiątkami, który jak żywo przypomina gliwicki GCH przed remontem. Od krzyków: "Amigo, amigo" można ogłuchnąć. Zakupić można tam różnego rodzaje nakrycia głowy, pięćset rodzajów poncho, koszulki, bibeloty, starocie, autentyczne antyki za dolara i obrazki słynnych w świecie peruwiańskich malarzy (3$). Problem jest w tym, że wszystkie rzeczy są naprawdę bardzo ładne. Z odległości 5m. Po podejściu bliżej okazuje się, że to wszystko jest bardzo badziewne. Naprawdę bardzo badziewne. Zresztą czego się można spodziewać po t-shircie za równowartość 6zł (a i tak pewnie przepłacone).

Po pokręceniu się trochę w tej jakże nowoczesnej hali targowej udaliśmy się na spacer. W międzyczasie udało nam się kupić bilety na pociąg do Machu Picchu na następny dzień. Jako, że naprawdę nie mieliśmy nic konkretnego do roboty postanowiliśmy chłonąć peruwiańską kulturę każdym skrawkiem naszych ciał. Pewnie dlatego nie kupiliśmy pelerynek przeciwdeszczowych i popołudniu jedyny raz w ciągu całej wyprawy nas lekko zmoczyło.

..:: Peruwiańczycy są dumni ze swojej przeszłości. Narodowa odmiana Polo Kokty ::..

Centrum historyczne wygląda dość uroczo. Widoki są bardzo urodziwe. Niestety co jakiś czas są przesłaniane przez tubylców, którzy za wszelką cenę chcą Ci pomóc, wyczyścić buty, albo sprzedać marihuanę. W Boliwii wystarczyło było kiwnąć głową i powiedzieć nie. W Cusco podobną czynność należy wykonać 2-3 razy.

Po długim spacerze wróciliśmy do naszego przytulnego hotelu, a wieczorem pojechaliśmy na kolację do centrum. Po długich namowach Katariny zgodziłem się wreszcie spróbować narodowego specjału - Inca Koli. W Peru delektują się tym wszyscy. Chcieliśmy spróbować, ale kolorystyka tego napoju bogów przypominająca... różne nieciekawe ciecze bardzo nas odstręczała. Okazało się, że smakuje jak rozpuszczone w wodzie cytrynowe landrynki nasączone dwutlenkiem węgla i połową tablicy Mendelejewa. Nawet niezłę.

Wieczorem dooglądaliśmy te części "Forresta Gumpa", których nie widzieliśmy dnia poprzedniego i poszliśmy wypocząć przed podróżą, czekającą nas następnego dnia.

sobota, października 21, 2006

Dzień 4 - Inka Express

- Mały port Puno jest jednym z najepszych punktów wypadowych na różne wyspy jeziora Titicaca albo do archeologicznych punktów w okolicy. Jest również stolicą departamentu Puno. Zostało założone 4 listopada 1668 roku niedaleko obecnie już nie działającej kopalni srebra nazywanej Layakota. Pozostało w nim parę kolonialnych budynków a wąskie, klaustrofobiczne uliczki są zatłoczone trójkołowymi taksówkami i straganami obsługiwanymi przez lokalne kobiety ubrane w tradycyjne wielowarstwowe stroje i meloniki.* - Lonely Planet

- O ja cię... ale dziura. - Katarina

Może i Puno jest najlepszym miejscem wypadowym. Może i lokalne przekupki dodają wiele kolorytu, a folklor jest ciekawy. Ale poważnie, takiego brzydkiego, brudnego i biednego miasta nie widzieliśmy w trakcie całej naszej wyprawy. Nawet biedne dzielnice La Paz ze świniami łażącymi po chodnikach wyglądały sympatyczniej. Jacy byliśmy szczęśliwi, że nie zdecydowaliśmy się zostać tu dłużej niż jedną noc.

Rano zjedliśmy szybko śniadanie i wybraliśmy się taksówką na stację autobusową, gdzie czekał na nas Inka Express - autobus łączący Puno i Cusco. Jest to autobus specjalny, ponieważ oprócz przewzou na tej trasie dostaje się w cenie obiad i zwiedzanie atrakcyjnych miejsc po drodze. Bardzo ciekawa opcja dla tych, którzy chcą coś zobaczyć i mogą spędzić cały dzień w podróży.

..:: Bye, bye Puno. W tle Titicaca ::..

Wyruszyliśmy o 9 rano zostawiając za sobą jezioro i zatokę Puno. Czy wspominałem już, że miasto jest bardzo brzydkie? Wspinaliśmy się po otaczających jezioro wzgórzach. Co ciekawe zawsze, gdy czytałem coś o jeziorze Titicaca, o tym, że to najwyżej położone spławne jezioro, że leży w sercu Andów, to wyobrażałem sobie ciemnobłękitną taflę jeziora otoczoną górskimi, stromymi szczytami. A tak naprawdę to otaczają je takie górki-burki. Tu jakieś wzgórze, tam następne. W sumie racja. Jezioro ma taflę położoną na wysokości 3812m n.p.m. Nawet jak górka jest prawie pięciotysięcznikiem i tak nie wywyższa się bardzo ponad powierzchnię wody.

Droga była wybitnie peruwiańska. Zanim się zatrzymaliśmy na pierwszym postoju w wiosce noszącej dumną nazwę Pucara. Był tam stary kościół i jakieś muzeum epoki bardzo dawnej. Naszła nas ciekawa refleksja w środku. Każdy kamień liczący kilka tysięcy lat obrobiony przez człowieka wygląda tak samo. Niezależnie od tego gdzie się znajduje. Pewno mieli jakąś globalną sieć dystrybucji.

..:: A za rogiem El Mariachi, Pucara ::..

W wiosce mieliśmy pierwsze spotkanie z peruwiańskimi psami. Wybiedzone półdzikie zwierzęta przyplątały się, gdy na schodach przy głównym placu jadłem śniadanie. Otoczyły mnie wianuszkiem i zahipnotyzowane patrzyły na moje jedzenie. I praktycznie w każdym miejscu tak było. Gdziekolwiek nie wyciągnęliśmy czegoś do jedzenia, momentalnie byliśmy otaczani przez gromadę obłąkanych psów.

Najlepsze w Pucarze jest jednak to, że wygląda jak Meksyk z amerykańskich filmów. Pustynia spalona słońcem, zakurzone uliczki, bosonogie dzieciaki biegające wokół. Jeśli to miasteczko tak wygląda, to ciężko mi sobie wyobrazić, jak meksykański musi być sam Meksyk.

Cusco, do którego zmierzaliśmy znajduje się na wysokości 3326m n.p.m. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy się wspiąć trochę wyżej. Dokładnie na wysokość 4335m n.p.m. Zatrzymaliśmy się na przełęczy, której nazwa zaginęła w morzu papierów przywiezionych z podróży. Obok drogi powstał żwirowy parking, na którym zatrzymywali się wszyscy przejezdni i robili sobie zdjęcia z pamiątkową tablicą.

..:: Pamiątkowe zdjęcie z pamiątkową tablicą ::..

Jako, że miejscówka była dość popularna to można było kupić na straganach rozłożonych na terenie całego parkingu mnóstwo badziewnych pamiątek i kawałków ubrań z wełny lamy albo alpaki, a najczęściej z bawełny i poliestru. Chętni mogli też zrobić sobie zdjęcie z lamą albo alpaką przywiązaną postronkiem do znaku. Wszystko płatne, pełen kapitalizm. Całe szczęście, że oddychać można było za darmo.

..:: Czemu my nie mamy takiego ruchu na drogach?? ::..

Z tego miejsca rozpoczęliśmy zjeżdżanie w dół. Im niżej byliśmy tym dolina była ładniejsza. Po pewnym czasie pojawiły się nawet drzewa na zboczach, które okazały się być eukaliptusami. Zostały one tu sprowadzone dwa wieki temu z Australii i znakomicie się przyjęły. Przydają się, jeśli chodzi o wzbogacanie powietrza w tlen. Są podobno bardzo skuteczne. Niemniej jednak poprzez spore magazynowanie wody w sobie wysuszają ziemię. Koniec końców nie wiem, czy Peruwiańczycy je lubią, czy nie.

Następny przystanek miał miejsce w miasteczku Sicuani, gdzie zjedliśmy obiad. Postój nie wsławił się niczym szczególnym poza zorientowaniem się w jaki sposób pewne rzeczy są w Peru reklamowane. Już nigdy więcej nie będę narzekał na te ogromne billboardy i płachty przesłaniające budynki w Warszawie. Obiecuję...

..:: Reklama dźwignią handlu ::..

Po kilku godzinach jazdy i zwiedzania podróż robiła się powoli męcząca. Każdy kolejny przystanke witaliśmy z mniejszą radością. 40-minutowy postój w Raqchi, gdzie znajdowało się jedno ze świętych miejsc Inków, a obecnie znajduje się wioska, w której mieszka 100 osób opiekujących się pozostałościami i przebierających się na co dzień za Indian. Z nieba lał się żar, a przewodnik rozwodził się na ilością magazynów, w których trzymano dary przekazywane przez pielgrzymów. Nerwy napięte jak postronki i jeszcze starszyzna wycieczki przedłuża wszystko pytaniami.

- W tych dużych domach mieszkali kapłani. - przewodnik
- Przepraszam, a kto mieszkał w tych dużych domach? - konwent seniorów.

Frustracja sięgała zenitu. I jeszcze za toalety sobie kazali tam płacić. Jak za zboże.

..:: O jedno zdjęcie za daleko ::..

Ostatni przystanek był celem zwiedzenia kościołu św. Piotra. Całkiem przyjemne miejsce. Najlepsza jednak była nazwa miasteczka - Andahuaylillas, nie mylić z Andahuyalas, które jest na zachód od Cusco.

Im bliżej zbliżaliśmy się do pradawnej stolicy cywilizacji Inków, tym dolina robiła się ciekawsza. Góry stawały się optycznie wyższe, teren się zazieleniał, domki, które na początku były robione z błota i kryte słomą, potem wyglądały na ceglane i kryte blachą falistą, ustępowały miejsca normalnym murowanym budynkom ze śliczną czerwoną dachówką.

..:: Ciągle w podróży ::..

Cusco co prawda nie sprawiło najlepszego wrażenia, ale było dużo dużo lepsze od Puno. Gdy dotarliśmy na miejsce, czekał już na nas pan z hotelu. Zawiózł nas z bagażami na miejsce. Torre Dorada jest hotelem rodzinnym. Ze wszystkimi wadami i zaletami tego stanu rzeczy. Jest malutki, pokoje sa przytulne, obsługa jest jak rodzina, łatwo się zaprzyjaźnić z innymi gośćmi, no ale nie było gdzie zjeść kolacji.

Pojechaliśmy w związku z tym coś zjeść do miasta. Zabraliśmy ze sobą Grace - Angielkę, z którą zapoznaliśmy się w recepcji. Grace była w Peru od pięciu tygodni. Przyjechała tu na zasadzie wolontariatu uczyć angielskiego. Po hiszpańsku mówiła gorzej niż ja, ale jakoś sobie dawała radę. Przez całą kolację opowiadała nam, jak żyła u peruwiańskiej rodziny i żywiła się kartoflami z ryżem. Wieczór upłynął nam miło i sympatycznie, a centrum Cusco by night okazało się uroczym miejscem. Pomieszaniem wystroju włoskich miasteczek z nastrojem alpejskich wiosek.

Przed spaniem obejrzeliśmy jeszcze "Forresta Gumpa", choć każde z nas w innej części i wypiliśmy tradycyjną herbatkę z liści koki.

* Tłumaczenie własne.

Dzień 3 - Przygoda

3 dzień południowoamerykańskich wojaży zaczęliśmy mocnym akcentem. Zadzwoniłem do recepcji i umówiłem się z lekarzem. Jakbym miał nóż przy sobie to bym sobie wyciął gardło. Ale nie miałem w związku z tym zanim pani doktor przyszła nas zbadać wybraliśmy się turystycznym autobusem na wycieczkę po mieście.

Jeździliśmy sobie przez 1,5h po La Paz oglądając miejsca, które poprzedniego dnia na piechotę odwiedziliśmy i dotarliśmy do miejsc, których z racji sporej odległości od miejsca zamieszkania nie daliśmy rady zobaczyć. Czerwony odkryty dwupokładowiec rodem prosto z Londynu doskonale radził sobie radę w ulicznym ruchu. Pewnie z racji sporej masy. Mieliśmy kilka bliskich spotkań z wszechobecnymi kablami (tak... W La Paz wszelkie przewody wiszą nad ulicą, nic nie jest zakopane w ziemi). Gdyby Agnieszka była o 2cm wyższa, to by pewnie została oskalpowana.

..:: Typowa ulica w La Paz ::..

Na szczęście jest niższa i ciągle możemy cieszyć się jej śliczną fryzurą, która wielu autochtonów wprawiała w spore zdziwienie. Najbardziej szokowała jednak Katrina, która ze swoja brązową torebką i bucikami od Louis Vuitton robiła prawdziwą furorę wśród męskiej części tubylców. Każdy uważnie taksował ją od stóp do głów, co 2 nie mógł się powstrzymać od odwrócenia się w jej stronę, a z co trzeciej piersi dobywało się głośne westchnienie lub cichy gwizd. Czasami były chwile, że czuliśmy się jak obstawa jakiejś hollywoodzkiej gwiazdy...

..:: Typowy korek w La Paz ::..

Po wycieczce wróciliśmy do hotelu. Spakowaliśmy się i poczekaliśmy na lekarza. O 13 przyszła bardzo miła pani, która mówiła po angielsku, zbadała mnie po czym oświadczyła, że nic mi nie jest, troszkę mam gardło podrażnione. Dała mi jakieś witaminy, kazała dużo pić i skasowała 20$. Ale miałem ochotę wyrzucić ją przez okno. Zwłaszcza, że fatalnie się czułem. No ale cóż, poszliśmy na obiad, bo o 16 trzeba było iść na autobus.

Wymeldowaliśmy się z hotelu i podjechaliśmy na terminal autobusowy. Odszukaliśmy stanowisko przewoźnika - Grupo Ormeno. Poprzedniego dnia jak kupowaliśmy bilety kazali przyjść pół godziny wcześniej i odebrać wejściówki na pokład. Zapłaciłem banknotem 100$ za trzy bilety, ale pani nie chciała go przyjąć bo... w jednym miejscu był lekko naderwany. Zrobiła taki cyrk, że szkoda gadać. Już wtedy powinniśmy się byli domyśleć, że coś z tą firmą będzie nie tak.

Przybyliśmy na miejsce jak kazali. Stanowisko było opustoszałe, tylko jeden chłopak coś się kręcił w środku. Udzielił nam wyczerpujących informacji na temat naszej podróży. Autobus, którym mieliśmy jechać miał przyjechać z Limy. Niestety zepsuł się po drodze. Wysłano drugi, który nie był w stanie wjechać na jakąś przełęcz. Z kolei trzeci został zatrzymany po drodze, bo były jakieś problemy z dokumentami pasażerów. Sumaryczne opóźnienie - 18 godzin. A my tego samego wieczora musieliśmy być w Puno. Oczywiście wszystkie inne autobusy zdążyły już pojechać. Chłopak z Grupo Ormeno oddał nam pieniądze za bilety i powiedział, że możemy pojechać taksówką do granicy (120km) i później od granicy taryfą do Puno (kolejne 120km). Ocenił, że koszt będzie mniej więcej taki sam jak biletu autobusowego.

Popatrzyłem na obie towarzyszące mi dziewczynki, potem na te walizki, które tachaliśmy (nie udało nam się w końcu załatwić sobie plecaków) i stwierdziłem z bólem serca, że zostaniemy jedną noc dłużej w La Paz. Będzie drożej bo zapłacimy za hotel tu i za rezerwację w Puno, no ale trudno. Tak widocznie musi być. Nie po raz ostatni dziewczyny mnie zaskoczyły w trakcie tej wyprawy. Odwróciły się do mnie i z uśmiechem na ustach powiedziały: "To co, jedziemy, nie?". Przy takiej postawie nie mogłem odmówić. Wsiedliśmy do taksówki i zostaliśmy zawiezieni do miejsca, gdzie startują dalekobieżne taryfy.

Z duszą na ramieniu (a przynajmniej ja) wsiedliśmy do auta w dzielnicy Cementario (jakiś zły omen, czy co). Kierowca chciał 3$ od osoby za zawiezienie do granicy (120km jak już wspomniałem) i oprócz naszej trójki do swojego nissana chciał wsadzić jeszcze dwie osoby. Powiedzieliśmy mu, co o tym myślimy i cena skoczyła do astronomicznych 5$ od łebka. Ale przynajmniej mieliśmy pewność, że nikt się nie dosiądzie.

..:: Boliwijskie płaskowyże ::..

Ruszyliśmy szybko w kierunku granicy. Musieliśmy się wyrobić w 2,5h bo o 19 wieczorem zamykają granicę. Nie uśmiechało nam się nocowanie w przygranicznym Desaguadero. Zanim kierowca wywiózł nas z La Paz i El Alto przeżyliśmy chwile grozy. By uniknąć korzystania z płatnej autostrady w kierunku lotniska używał skrótów, od których jeżył się włos na głowie. Jakieś zakazane dzielnice, uliczki nad przepaścią. Brr...

Kiedy już wyjechaliśmy z miasta odetchnęliśmy z ulgą. Do czasu. Taksówkarz okazał się demonem prędkości. Rzadko kiedy schodził poniżej III kosmicznej, wyprzedzał na podwójnej ciągłej, zakrętach, zwężeniach, pod górkę. Jak z naprzeciwka jechał akurat jakiś tir, to włączał długie światła, dawał po klaksonie i ani myślał zjeżdżać. Otuchy nie dodawał fakt, że facet co 3 minuty robił znak krzyża i praktycznie całą drogę mamrotał pod nosem różne modlitwy.

Boliwijskie pięciotysięczniki wyglądają po trochu jak połoniny bieszczadzkie. Łyse, kamienisto-trawiaste i wydają się podobnej wysokości. Pewnie dlatego, że podnóża gór znajdują się na wysokości ponad 4000m n.p.m. Ziemia jest starsznie sucha. Łańcuch Andów odgradza pustynne płaskowyże od mokrych dżungli po drugiej stronie. Cały deszcz, który zbiera się nad lasami spada i zatrzymuje się w górach. Na wysokie równiny rzadko kiedy spada kropla deszczu. W życiu nie widziałem takich chudych krów jak w Boliwii. Można spokojnie liczyć im żebra. Spore wrażenie robią również stada kudłatych owiec, które pasą się wymieszane z lamami i alpakami.

Przy okazji dowiedzieliśmy się ile kosztuje benzyna w Boliwii. O dziwo stacja benzynowa, na którą zjechaliśmy wyglądała w miarę normalnie. Cena litra benzyny to około 1,5PLN. Problem w tym, że oni są jeszcze na etapie benzyn 84 i 90 oktanowych. Lepszych nie uświadczysz. Niemniej jednak ceny są bardzo ciekawe.

Po niespełna dwugodzinnej podróży wylądowaliśmy w Desaguadero na granicy boliwijsko-peruwiańskiej an jeziorem Titicaca - najwyżej na świecie położonym spławnym jeziorem. Od razu po wyjściu z taksówki zostaliśmy otoczeni przez tłum pomagaczy i informatorów. Udaliśmy się do budynku z napisem "Immigration", zostaliśmy otaksowani wzrokiem przez średniomiłego pana oficera i dostaliśmy pieczątkę zezwalającą na opuszczenie Boliwii.

Niczym jacyś uchodźcy przeszli most pomiędzy oboma krajami. Z małymi podróżnymi plecakami i walizkami ciągniętymi za sobą zdecydowanie wyróżnialiśmy się wśród innych przekraczających granicę. Po drugiej stronie poszliśmy do drugiego urzędu imigracyjnego. Sprawnie wypełniliśmy wszelkie potrzebne dokumenty i wystarczyło tylko znaleźć taskówkę do Puno. Aga poszła się wypytać ile taka taksówka powinna kosztować. Uśmiechnęło się do nas szczęście i udało nam się znaleźć chętnego kierowcę i pierwszego przyjaciela w podróży. Było to naprawdę szczęśliwe spotkanie.

Szefem urzędu imigracyjnego w Desagudero jest Sr. Vargas (nie ma nic wspólnego z Getulio Vargasem). Okazało się, że pan Vargas kończy zmianę i mieszka w miejscowości 40km przed Puno, więc się chętnie z nami zabierze. Jako, że już się ściemniało, to takie towarzystwo było bardzo pożądane. Okazało się, że pan Vargas studiował kiedyś ekonomię przez pewien czas, ale coś mu nie wyszło i chyba studiów nie udało mu się skończyć. Niemniej jednak przez połowę drogi rozmawialiśmy o tym, z jakich wspólnych książek się uczymy.

Drogę oświetlał nam księżyc w pełni. Dla ścisłości największy i najbardziej wyraźny księżyc jaki w życiu widzieliśmy. Po drugiej stronie jeziora szalała burza i horyzont co jakiś czas był rozświetlany przez błyskawice. Niesamowitości podróży dodawał stan peruwiańskich dróg. Jeśli w Boliwii były one w miarę dobrej jakości, to w Peru okazało się, że droga krajowa wcale nie musi być pokryta asfaltem.

..:: Największa stacja benzynowa w Desaguadero. Butelki po Coli służą do odmierzania mniejszych pojemności takich jak np. 1 litr ::..

Po miłej pogawędce wysadziliśmy Sr. Vargasa w jego miasteczku i popędziliśmy dalej. Nie ujechaliśmy 3 kilometrów, gdy oczom naszym ukazał się następujący widok. Policia Transito ustawiła blokadę. Przed nami stał mały busik, a oficerowie wyrzucali bagaże ze środka i zajmowali się ich dokładnym przeszukiwaniem. Odżyły wspomnienia z historii przewodnikowych o policjantach zabierających turystom dolary pod zarzutem, że są fałszywe (dolary oczywiście). Zanim podjechaliśmy szybko schowałem moją gotówkę do wewnętrznej kieszeni kurtki licząc, że nie będą zbyt dokładni. Zresztą szczerze mówiąc nie byłem w stanie się zestresować. Poziom napięcia w tracie wyprawy związany z przygodami, nowym, nie do końca bezpiecznym otoczeniem osiągnął taki poziom, że już mi było wszystko jedno. Poza tym strasznie musiałem skorzystać z toalety, a Katarina desperacko patrzyła za jakimś postojem by zapalić papierosa.

Zatrzymaliśmy się przed blokadą. Podszedł do nas wąsaty oficer. Aga mówi, że gotówkę uratowało nam to, że kierowca błyskawicznie powiedział, nawet zanim policjant się odezwał, że robi przysługę Sr. Vargasowi z urzędu imigracyjnego. Tylko i wyłącznie dlatego nas wiezie. Ale tak naprawdę po usłyszeniu tych słów policjant zajrzał do środka. Spojrzałem mu wtedy głęboko w oczy i wysłałem wiadomość do jego mózgu, co się z nim stanie, gdy spróbuje jakichś numerów. Wyraźnie widać było, jak nogi się pod nim ugięły. Poprosił tylko kierowcę na kontrolę dokumentów, przyjął łapówkę i puścił nas. Podczas gdy kierowca negocjował wysokość odstępnego, stwierdziłem, że idę w krzaki, a Katarina powiedziała, że wyskoczy na chwilę na fajkę. Aga szybko nas zwymyślała, doprowadziła do porządku i kazała siedzieć w środku i się nie ruszać. Dzielna dziewczynka przejęła dowodzenie i nas ustawiła na miejscach.

Po tej krótkiej przygodzie ruszyliśmy dalej do Puno. Na miejscu okazało się, że w mieście są dwie ulice o tej samej nazwie, więc trochę się pokręciliśmy zanim znaleźliśmy nasz nocleg. Hotel Quelqatani znajduje się w centrum Puno i szczerze mówiąc w środku wygląda jakby żywcem był przeniesiony z Zakopanego na wysokość 3830m n.p.m. Ładny, przytulny, górski.

Zjedliśmy niewielką kolację, zamówiliśmy bilety na autobus następnego dnia do Cusco, wypiliśmy po filiżance (albo trzech) herbatki z liści koki - bardzo smaczna i łagodzi objawy choroby wysokościowej - po czym poszliśmy spać.

Dzień 2 - Adaptacja

Największym wrogiem turysty w Boliwii oprócz biegunki, tyfusu, żółtej febry, natrętnych sprzedawców i plujących lam jest choroba wysokościowa. Dotyka ona tego, kto zostanie gwałtownie przeniesiony na wysokość ponad 2500m. Im wyżej tym gorzej i na dobrą sprawę każdy ją odczuwa. Jedni w mniejszym, inni w większym stopniu. Ciekawym jest fakt, że ogólna kondycja nie ma żadnego wpływu na sposób w jaki znosi się objawy. Można być niezwykle wysportowanym i paść trupem po przybyciu do La Paz. Najlepszym dowodem nich będzie sposób w jaki my to przeżyliśmy. Adze, która góry w życiu widziała może dwa razy, dokuczało co najwyżej mrowienie w palcach, Katarina - nałogowy palacz, jakieś 1,5 paczki dziennie trzymała się dzielnie i tylko trochę ją głowa bolała, a ja stary narciarz, miałem się najgorzej. Co prawda nie traciłem oddechu i nie czułem mrowienia, ale mój układ trawienny przestał współpracować na tej wysokości. No cóż, zdarza się. Na szczęście nauka wymyśliła mocne leki, które pozwalają przezywciężyć związane z tym przypadłości...

Pierwszy dzień naszej wyprawy postanowiliśmy spędzić w La Paz by przyzwyczaić się do wyokości i w razie czego mieć hotel pod ręką. Wszyscy nas bardzo starszyli chorobą wysokością, więc lepiej było dmuchać na zimne. Wilk okazał się mniej straszny niż go malują, ale bardzo interesujący. W przewodniko-poradnikach jest wszędzie napisane, że w Boliwii należy: "mało jeść i chodzić powoli". Zdanie to powtarza się nader często i jest mało warte. Na tej wysokości ani się nie da dużo jeść, ani się nie da szybko chodzić. I nie da się długo spać. Obudziliśmy się o piątej nad ranem. Mniej więcej wszyscy o tej samej porze. Nie dało się zasnąć z powrotem. Nie to, żebyśmy byli wypoczęci, ale zwyczajnie nie chciało nam się spać.

..:: Widok z hotelowego pokoju ::..

Mieliśmy zapewnione śniadanie w Radissonie. Jedne z najprzyjemniejszych śniadań w życiu. Był nawet na miejscu do dyspozycji kucharz, który ze wskazanych składników robił omlety. W pełnym rozkoszowaniu się śniadaniem przeszkadzał tylko jeden fakt. Po omlecie byliśmy tak najedzeni, że już na nic nie mieliśmy ochoty.

Po śniadaniu stwierdziliśmy, że czas zacząć zwiedzanie. Zabraliśmy nasz przewodnik Lonely Planet. Znajduje się w nim jedna trasa wycieczkowa po La Paz, którą postanowiliśmy przejść. Zajęło nam to dokładnie pół dnia. Bardzo łatwo zauważyć turystę na trasie - wyróżniają ich 2 rzeczy. Pierwsza to buty. Boliwijczycy łażą w czym popadnie, a 99% turystów ma na sobie w środku miasta buty trekkingowe. Druga rzecz to fakt, że każdy turysta jakiego spotykaliśmy trzymał w łapce dokładnie ten sam przewodnik co my...

..:: Wiedźmi rynek w La Paz ::..

Po sprawdzeniu jak wyglądają najciekawsze miejsca w La Paz, takie jak katedra, kościół św. Franciszka, pałac gubernatora, pałac prezydencki, pałac sprawiedliwości (oni tam wszystko nazywają pałacami - i wszystko jest bardzo podobne do siebie, różni się tylko kolorami i mundurami strażników), wiedźmi rynek, na którym można kupić wszystko (od pamiątek, poprzez liście koki i zasuszone truchła zwierzątek, kończąc na magicznych talizmanach), poszliśmy na obiad. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w jakimś ładnie wyglądającym miejscu i znowu nie byliśmy w stanie dużo zjeść.

Wróciliśmy do hotelu i popołudniem pojechaliśmy na stację autobusową. Musielśmy kupić bilet do Puno w Peru na następny dzień. Wszyscy mówili, że nie ma z tym problemów i faktycznie: przybyliśmy, zobaczyliśmy i kupiliśmy bilet na całkiem przyzwoity autokar. Wyjazd następnego dnia o 16 i o 9 wieczorem jesteśmy w Puno.

Zadowoleni wróciliśmy do hotelu i poświęciliśmy wieczór na korzystanie z dobrodziejstw dostarczanych przez naszego gospodarza takich jak basen, sauna i kablówka... Ponadto mieliśmy okazję oglądać z okien hotelu indiańskie tańce, które miały miejsce na boisku od koszykówki po drugiej stronie ulicy. Bardzo interesujące, prawie jak ci indianie na Metro Centrum w Warszawie. Co prawda po 4 godzinach ciągłego bicia w bębny i rzępolenia na fujarkach zacząłem się zastanawiać, czy po otwarciu okna dorzucę tam jakąś butelką, ale pokaz był naprawdę imponujący.

Kilka ciekawych obserwacji na temat La Paz:

- W stolicy Boliwii nie istnieje publiczny transport. Nie jeżdżą zwyczajne autobusy. Wszystko odbywa się za pomocą prywatnych taksówek. Są dwa rodzaje takich pojazdów. Zwyczajne i małe busiki (vany). Pierwsze wyglądają tak jak w Europie 20 lat temu, tylko nie mają taksometrów. Przed wejściem do środka negocjuje się z kierowcą cenę za dojazd we wskazane miejsce (15-minutowa droga na terminal autobusowy kosztowała nas 8Bs. 1 bolivianos(prawda, że ładna nazwa waluty?) to równowartość około 0,30PLN). Problem jest tylko taki, że jeśli się na samym początku nie zaznaczy, że chce się mieć taryfę prywatną, to kierowca wpuści do środka tyle osób by było pełno. Druga opcja jest dużo ciekawsza. Przejazd na dowlonej trasie kosztuje 1Bs. Wygląda to mniej więcej tak. W busiku obsługę stanowią dwie osoby. Kierowca i naganiacz. Pierwszy jak sama nazwa wskazuje zajumje się dostarczeniem pasażerów w odpowiednie miejsce. Drugi stoi w trakcie drogi w otwartych bocznych drzwiach i drze się na całą ulicę, dokąd pojazd jedzie i ile jest wolnych miejsc w środku. Jak ktoś jest zainteresowany tą właśnie trasą to zatrzymuje busik i wsiada. Proste, prawda? Efektem tego jest to, że ulice są strasznie głośne. Zewsząd dobiegają różne nawoływania, a ponadto Boliwijczycy klaksonu używają do ozdoby i udowodnienia, że auto jeszcze działa. Każdy szanujący się kierowca trąbi przynajmniej raz na minutę. Nawet jeśli nie musi.

- W La Paz sklepy są rzadkością. Stanowią one może taki procent handlu jak w Europie sklepy z luksusowymi markami. Cały handel odbywa się na ulicy. Uliczne stragany i stoiska zaopatrują człowieka we wszystko. Najlepsze są małe pudełka wielkości budek telefonicznych, odpowiedniki polskich kiosków (i z tym samym asortymentem i ilością produktów. Nawet sprzedawca jest tam wciśnięty nie wiadomo jakim cudem). Są one też odpowiednikiem budek telefonicznych. Na malutki stojaczku przykuty łańcuchem jest telefon, od którego ciągnie się kabel to sieci kabli zawieszonej nad ulicą. Jak ktoś chce, to podchodzi i zaczyna dzwonić, a sprzedawczyni stoperem mierzy czas rozmowy. Ceny są umowne. Różnice dochodzą do 100% za ten sam produkt na stoiskach znajdujących się w odległości 2m od siebie. Najbardziej obrzydliwe jest jednak sprzedawanie jedzenia w ten sposób. Nierzadkim widokiem są stoły, na których leżą płaty mięsa różnego rodzaju. Niczym nie przykryte, nie wspominając o lodówce, 0,5m od przejeżdżających samochodów, przy 20-stopniowym cieple. Albo pani siedząca na chodniku, trzymająca między nogami garnek i ubijająca krem do ciasta. Dziwne, że przewidywana średnia długość życia w Boliwii to aż 60lat... A wiek emerytalny to 65 lat.

- W Boliwii obowiązuje ciekawe prawo podatkowe. Właściciele wszystkich domów, które są nieukończone, nie muszą płacić podatku gruntowego. Owocuje to tym, że 3/4 domów w La Paz zbudowanych jest tylko do pewnego piętra, a potem jest miejsce na kolejne. I potrafią stać tak przez lata by właściciele nie płacili fiskusowi.

..:: Nie pytajcie się jakim cudem to stoi. Nie wiem... ::..

- Wreszcie La Paz wygląda jak Ameryka Południowa z filmów :). Bo Brazylia to takie brzydkie nie wiadomo co. A tu... Strome wąskie uliczki, tłum indiańskich twarzy na ulicach, stare samochody (w 98% amerykańskie lub japońskie, prawie nie mają europejskich). A najlepsze jest to, że starsze kobiety naprawdę chodzą w strojach ludowych. Dokładnie takich jak ze zdjęć w albumach, książkach i przewodnikach. Nie ubierają się tak dla turystów, tylko na codzień chodzą w tych wielobarwnych ponczach, bufiastych spódnicach i malutkich melonikach na głowach. A dzieci noszą ze sobą na plecach w chustach przewiązanych wokół ciała.

- W zdecydowanej większości miast świata na wzgórzach znajdują się najlepsze dzielnice. Bogaci ludzie lubią mieć widok na miasto. W La Paz jest dokładnie na odwrót. Im wyżej i im lepszy punkt obserwacyjny tym biedniejsze domy. Zamożni ludzie mieszkają głęboko w dolinie na wysokości 3000m ponad kilometr niżej od najwyższych miejsc w La Paz. Powodem jest klimat. Niżej w zimie jest cieplej, a w lecie chłodniej. Różnice w amplitudzie temperatur przekraczają 10 stopni. W La Paz nigdy nie pada śnieg. Jest za nisko... W regionach tak blisko równika granicą występowania śniegu jest 5000m n.p.m. Gdyby Europa była tak blisko równika w żadnym miejscu naszego kontynentu nie uświadczylibyśmy śniegu.

Dzień 1 - Podróż

Wylecieliśmy z Sao Paulo w czwartek 5 października o godzinie 16. Prawdzia podróż zaczęła się jednak wcześniej. Trzeba było dostać się jakoś na międzynarodowe lotnisko w Guaruhlos. Fabiano pracował i pomimo szczerych chęci nie był w stanie nas zawieźć, więc pozostały nam taksówki. Zatrzymaliśmy jedną pod domem, wsiedliśmy i facet okazał się tradycyjnym przedstawicielem taksówkarskiego gatunku i odmiany z Sao Paulo. Szybciutko włączył licznik, przejechał 50m i zjechał na stację benzynową zatankować. Już się zdążyliśmy do podobnych akcji przyzwyczaić, więc pół biedy by było, gorzej, że miły pan pz koncernu Shella nalewał paliwo jakby nigdy w życiu tego nie robił.

- No k*rwa mać, to już łyżką można szybciej tankować - głos prawdy.

Taksówkarz w lot pojął aluzję, choć nie zrozumiał ani słowa. Błyskawicznie kazał obsłudze skończyć, ba! przeprosił nawet i skasował licznik. Było to cokolwiek zaskakujące. Przyzwoity taksiarz z wyrzutami sumienia? W Sao Paulo? Wobec obcokrajowców? Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Facet jechał aż miło było patrzeć, nie wiem czy ktoś szybciej się znalazł na lotnisku. Nawet nap(al)iwek chcieliśmy dać, ale pod terminalem wyszło szydło z worka. Taksiarz wybełkotał coś w miejscowym narzeczu i pokazał malutką karteczkę przyklejoną do szyby. Nikt jej wcześniej nie zauważył, a stało jak byk po angielsku: "Jednostronny wyjazd poza granice miasta Sao Paulo - +50% wartości licznika". Szkoda, że wcześniej nie powiedział...

Odszukaliśmy stanowisko AeroSur (boliwijska linia lotnicza, co prawda nie znajduje się na czarnej liście przewoźników lotniczych, ale naszym zdaniem zatrudnia i skupuje wszelkie możliwe odrzuty z innych linii) i zostaliśmy sprawnie obsłużeni przez miłą panią z wąsem. Ku naszemu zaskoczeniu co nieco mówiła po angielsku. Nawet do 3 doliczyła bez pomyłki. AeroSur posiada unikatowy system transmisji bagaży z punktu check-in do samolotu. Normalnie stosuje się te śmieszne bieżnie. AeroSur postawił na redukcję bezrobocie. Pani obsługująca odwraca się, coś mówi i zza rogu wychodzi mały człowieczek w czerwonej czapeczce, który zarzuca sobie walizki na plecy i znika z nimi w plątaninie lotniskowych korytarzy. Pomysłowe...

Nie musieliśmy czekać długo i zostaliśmy zadekowani na pokład wspaniałego Boeinga 737-200. Funkiel nówka, nieśmigana, prawdopodobnie samolot roku 1932. Po przygodzie z taksówkarzem mieliśmy duszę na ramieniu. Nastroje przed podróżą zamieniły się w obawy, obawy w niesmak, gdy okazało się, że jest to lot międzynarodowy, a nikt z załogi nie mówi po angielsku. Pilot to chyba tylko komendy znał, bo musiał i ani słowa więcej, o stewardessach nie wspominając.

Na szczęście 3h lotu do Santa Cruz de la Sierra w środkowej Boliwii minęły szybko i bezboleśnie. Nawet jedzenie, które nam podali było martwe i nie trzeba było go gonić i dobijać. Santa Cruz powitało nas niesamowitą wilgocią i najszybszym zachodem słońca w życiu. Jakby się człowiek uparł to w powietrzu można było popływać. Gdy wychodziliśmy z samolotu było jeszcze jasno, a gdy skończyliśmy całą odprawę na dworze panował mrok. Czekał nas 50 minutowy lot krajowy do La Paz.

Boeing 727-200 (wersje 200 to są te najstarsze, które najczęściej spadają) okazał się nad wyraz przytulny i miły, a i załoga mówiła po angielsku, kapitan żartował przez głośniki. A lot krajowy. Szybko jednak znaleźliśmy wyjaśnienie tej niespotykanej sytuacji, że w locie międzynarodowym nei można się dogadać. Rozwiązanie jest proste - Brazylia, więc nic dziwnego, że nie można się dogadać. Razem we trójkę (Aga, Katrina i ja - w takim składzie wyruszyliśmy) mówimy 8 różnymi językami świata, a rozumiemy pewnie jeszcze więcej, a dogadać się nie możemy tylko w Brazylii. O czymś to świadczy...

Niespełna godzinny lot był bardzo ciekawy. Ciemność, burza na horyzoncie, ciemnawe światło kabiny. Siedzieliśmy godzinę z nosami przyklejonymi do szyby. Niesamowicie wygląda niebo nocą z samolotu rozświetlane błyskawicami. Ciekawie było, gdy pilot powiedział, że mamy się trzymać, bo za 15 minut spróbuje posadzić maszynę na lotnisku w La Paz (podobno 2 najtrudniejsze lotnisko świata). Minęło 10 minut, czujemy jak schodzimy w dół, a świateł miasta nie widać. W pewnym momencie coś białego mignęło pod spodem samolotu, po chwili znowu. Zupełnie nie widzieliśmy co to jest, do momentu, gdy księżyc oświetlił trochę ziemię. Był to wierzchołek ośnieżonej góry. Lecieliśmy naprawdę nisko nad nią. Gdy już ją minęliśmy oczom naszym ukazała się płaska (?) równina zalana światłem. Po chwili wylądowaliśmy cało i zdrowo na lotnisku w La Paz. Na wysokości 4080m n.p.m.

Na tej wysokości panuje spory niedobór tlenu. Powoduje to różne ciekawe efekty. Co prawda z naszego lotu nikt nie zemdlał przy odborze bagażu, ale dało się zaobesrwować różne stadia strachu na twarzach współpasażerów, którzy nie umieli złapać oddechu. My zaobserwowaliśmy tylko następujące objawy: Aga skarżyła się na mrowienia w kończynach, Katarina w ogóle nie umiała skoordynować swoich ruchów, a ja się czułem jak zdrowo pijany.

..:: Cały busik dla nas ::..

Na lotnisku czekał na nas facet z hotelu z karteczką w dłoni i małym busikiem na parkingu. Gdy wyszliśmy na zewnątrz myślałem, że padnę. Powietrze było tak świeże i czyste, że po prostu ciężko to opisać. I pomimo wyskości można było śmiało odetchnąć pełną piersią. Co przykre było znajdowaliśmy się w sercu Andów, a wokół nie było widać żadnych gór.

La Paz składa się w istocie z dwóch miast - El Alto i La Paz. Zamieszkuje je w sumie około 2 milionów ludzi. 1,3mln mieszka w El Alto, które znajduje się na wysokości mniej więcej 4100m na płaskowyżu. Samo La Paz to marne 700tys. ludzi mieszkających w dolinie poniżej płaskowyżu. Centrum miasta, gdzie zamieszkaliśmy położone jest na wysokości 3600m.

Z lotniska do centrum prowadzi nowa autostrada. Wyjechaliśmy z El Alto główną ulicą noszącą imię Jana Pawła II. Cały czas byliśmy lekko rozczarowani krajobrazem. Do momentu, aż dojechaliśmy do krawędzi doliny, droga zaczęła prowadzić w dół, a oczom naszym ukazała się dolina La Paz oświetlona milionem świateł i chatkami wspinającymi się po zboczach doliny. Wzrok przykuwał jasno oświetlony narodowy stadion, gdzie akurat miał miejsce mecz Boliwia - Ekwador.

Zakwaterowaliśmy się w hotelu Radisson Plaza w dzielnicy ambasad w południowym, niższym krańcu centrum. Jest to największy hotel w stolicy Boliwii. Co prawda ten pięciogwiazdkowiec wygląda z zewnątrz jak koszmar socrealistycznego architekta, ale w środku jest naprawdę przytulny. Prawie jak europejski 3-gwiazdkowiec.

Przed wyjazdem zdecydowaliśmy się, że nie będziemy oszczędzać na zakwaterowaniu. Możemy podróżować jakimiś tanimi liniami, starymi autobusami, ale musimy mieć gwarancję ciepłej wody i prywatnej łazienki. Jako, że w Peru i Boliwii gwarancje taką się ma rezerwując miejsce w hotelu klasy 3-4 gwiazdek i wyższej, to zaczęliśmy z wysokiego pułapu.

Po przyjeździe poszliśmy do restauracji hotelowej, gdzie zjedliśmy kolację za równowartość 12zł od osoby (sic!!) i poszliśmy szybko do łóżka.

piątek, października 20, 2006

Backpacking vs. Hilton hopping, czyli jak przeżyliśmy 2 tygodnie w Peru i Boliwii...

Było fantastycznie, super, niesamowicie etc. Wróciliśmy cało i zdrowo, a wycieczka na dobrą sprawę ułożyła się dokładnie po naszej myśli. Prawie bez wyjątków. Pogoda była doskonała. Przez 14 dni prawie nie padało, podczas gdy w tym samym czasie Sao Paulo cierpiało z powodu nadmiernych opadów. Doświadczenie nabyte w trakcie wyprawy pokazuje, jak bardzo ludzie na świecie mogą się różnić. A to jest jednogłośnie wybrana najbardziej znacząca fotka wyjazdu.

..:: W ten sposób nasz mały autobusik przekraczał Titicacę ::..

czwartek, października 05, 2006

INFORMACJA!!!

5 października wyjeżdżamy na małą wycieczkę. Lecimy na dwa tygodnie szukać śladów Inków w Boliwii i Peru. Dostęp do internetu będziemy mieć ograniczony, więc nie mogę obiecać regularnych postów. Ale obiecuję, że będę prowadził dziennik i wszysko potem przepiszę :) A jak się będzie dało będę uzupełniał na bieżąco...

Wracamy wieczorem 18-tego.

środa, października 04, 2006

Tajemnica Zielonego Dywanika

Hisoria tu przedstawiona zdarzyła się naprawdę, a przynajmniej została zainspirowana prawdziwymi zdarzeniami. Wszelkie podobieństwa do postaci i miejsc rzeczywistych są absolutnie zamierzone i zostały wykorzystane bez wiedzy osób zainteresowanych, a czasem przy ich zdecydowanym sprzeciwie.

Stałem w windzie. Cieżkie krople spływały po starym, wysłużonym prochowcu i spadały na ziemię, gdzie błyskawicznie wsiąkały w gruby zielony dywan. Chwyciłem delikatnie rondo mojego starego, wysłużonego kapelusza i popatrzyłem na nią. Zauważyła mój wzrok, delikatnie naciągnęła długie atłasowe rękawiczki i obdarowała mnie pociągłym spojrzeniem lekko przymrużonych oczu. Winda stanęła, otwarłem drzwi i puściłem ją przodem. Długa suknia ciągnęła się za nią po podłodze. Zanim wyszedłem odwróciłem się jeszcze i spojrzałem na ziemię. "Cóż za dziwne miejsce na tak niesamowitą rzecz" - pomyślałem. Faktycznie, ciemnozielony dywan wyraźnie odcinał się od brązu ścian.

Następnego dnia miałem spotkanie. Wyjrzałem za okno. Silny wiatr przewalał po niebie ciemnoszare chmury i unosił śmieci z ulicy, zmuszając je do wyrafinowanego, podniebnego tańca. Przynajmniej nie padało. Wyszedłem na korytarz oświetlony migoczącym promień samotnie wiszącej u sufitu żarówki. Przywołałem windę i wszedłem do środka. Jadąc w dół poczułem się nieswojo. Nie było to bynajmniej związane z wiecznie otwartym okiem kamery. Zdążyłem się już przyzwyczaić. Pomieszczenie, które poprzedniej nocy wydawało mi się tak niezwykłe, dziś było zwykłą windą. Po chwili zdałem sobie sprawę, z czego wynika moja konsternacja. Stałem na zwyczajnej polietylenowej podłodze. Ten niesamowity, gruby, zielony dywan gdzieś zniknął. "W tym mieście nic się długo nie utrzyma" - stwierdziłem, po czym zapiąłem dokładniej płaszcz. Szybko się oswoiłem z myślą, że dywanu nie ma, ale głęboko w środku czułem żal, że w tym betonowym mieście żadne piękno nie jest w stanie przetrwać.

Spotkanie było nudne i monotonne. Kolejna sprawa do rozwiązania, kolejna rutyna, kolejny raport do zrobienia i znowu tydzień na wykonanie. Zaczęły mnie już męczyć te zadania, które są zawsze niby różne, niby inne, a jednak takie same. Z marazmu szybko wyrwało mnie jedno spostrzeżenie. W windzie znowu był dywanik! Ten, którego stratę już zdążyłem przetrawić, wrócił na swoje miejsce. Nauczyłem się już czerpać radość z małych przyjemności, więc fakt ten bardzo poprawił mi humor. Jednak moja analityczno-detektywistyczna dusza została już zaintrygowana...

Uczucie to pogłębiały wydarzenia następnych tygodni. Dywanik ciągle znikał, ciągle się pojawiał. Czasem widziałem go 3 dni z rzędu, czasem znikał na dłuższy czas. I nigdy nie znalazłem żadnego śladu, żadnej poszlaki, co się z nim działo. Nigdy nie spotykałem nikogo podejrzanego. Powoli zaczynały mnie męczyć wizje i koszmary. Ja po prostu lubię wiedzieć, jak działa rzeczywistość wokół mnie.

Po miesiącu nie wytrzymałem i postanowiłem zająć się tą sprawą. Hobbystycznie. Z życia też powinienem mieć odrobinę przyjemności. Pierwszy oczywisty krok, to przesłuchanie mieszkańców. Moi współlokatorzy niczego nie zauważyli i generalnie byli wyłączeni z podejrzeń, jako, że miałem praktycznie na nich cały czas oko, a D. wyjeżdżał, co poniedziałek i wracał w piątek, więc nie trzeba go było pilnować. Już w pierwszym tygodniu się upewniłem, że na pewno opuszcza miasto. Niemniej jednak sąsiedzi z dołu już tacy czyści nie byli. Postanowiłem zadać im parę pytań.

..:: "Ja po prostu lubię wiedzieć" ::..

Zapukałem trzy razy do drzwi. Z wewnątrz dobiegł głos: "Otwarte". Lekko nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. K. siedziała naprzeciwko drzwi. Założyła nogę na nogę i spod spódniczki widać było jej blade udo. W lewej ręce trzymała długą fifkę z zatkniętym w niej dymiącym papierosem, a drugą trzymała schowaną pod stołem. Gdy wszedłem, kątem oka zauważyłem ruch z prawej strony. Błyskawicznie odwróciłem się w tamtą stronę z ręką pod marynarką, gotów wyciągnąć broń w każdej chwili. W drzwiach kuchni stał F. i bawił się swoim gnatem. Uśmiechnął się półgębkiem, a jego nieogolone oblicze skrzywiło się lekko. "Nie zdążyłbyś" - powiedział, po czym zniknął nucąc pod nosem "As time goes by".

Odwróciłem się w kierunku stołu. K. uśmiechała się kącikami ust. Wskazała mi krzesło i poprosiła bym usiadł. 40 minut później, gdy wyszedłem z tego zadymionego mieszkania odetchnąłem z ulgą. Nigdy nie lubiłem tam siedzieć. Atmosfera była przyciężkawa. Przynajmniej dowiedziałem się, że oni też nic nie wiedzą. Przy okazji skreśliłem ich z listy moich podejrzanych.

Na dole w budynku mieszkał dozorca Juan. Juan był dzieckiem Bela Visty. Wychowany przez dzielnicę, czuł się tu jak ryba w wodzie i wiedział wszystko o wszystkim. Problem był tylko taki, że niechętnie dzielił się z innymi swoją wiedzą. Wyciągnięcie z niego czegokolwiek było trudne, ale nie awykonalne. Postanowiłem spróbować szczęścia.

Poszedłem do niego wieczorem. Siedział przed drzwiami wejściowymi w swojej ulubionej białej koszuli opinającej wielki brzuch, a przypalane co jakiś czas cygaro dyskretnie oświetlało jego twarz ukazując czarne wąsy i ciemnobrązową cerę. Przysiadłem się do niego. Uśmiechnął się witając, po czym odwrócił się w stronę ulicy z satysfkacją patrząc na piekło, z którego udało mu się wyrwać. Postanowiłem, że nie będę owijał w bawełnę, więc zadałem mu bezpośrednie pytanie. Odwrócił się raptownie, zmrużył oczy i odpowiedział coś w miejscowym narzeczu. Drań wiedział, że nie zrozumiem i myślę, że celowo go użył. Niemniej jednak z tonu głosu wywnioskowałem, że nawet jak wie, to nie powie, a ja mam się odczepić od sprawy. Musiałem być ostrożny.

Przez następne dwa tygodnie nic specjalnego się nie wydarzyło. Przepytwałem kogo się dało, ale nikt nie wiedział lub nie chciał powiedzieć. Spróbowałem dwa razy się zasadzić, ale pułapki nie dały oczekiwanych rezultatów. Raz nic się nie wydarzyło, za drugim razem tylko dzięki świetnej fizycznej formie uniknąłem Juana przeprowadzającego obchód.

Jak zwykle w trudnych sprawach pomogło mi szczęście. Już praktycznie straciłem nadzieję na rozwiązanie, gdy sprawca praktycznie sam wpadł mi w ręce. Wracałem z kolejnego spotkania, wszedłem do budynku, odgłosy ulicy zagłuszyły moje kroki. Drzwi windy były otwarte, podszedłem i zajrzałem do środka. W kącie kucał Pablo, pomocnik Juana, i właśnie podnosił dywan z ziemi. Westchnąłem ciężko, co sprawiło, że chłopak błyskawicznie się odwrócił i spojrzał przerażonymi oczami na moją twarz. "Jakie to proste" - pomyślałem.

Przypomniałem sobie zdarzenia ostatnich dwóch miesięcy. Dwa razy już go prawie miałem. Raz gdy zmierzałem do windy, Pablo wyszedł zza rogu i na mój widok się zatrzymał, po czym zawrócił. Nie przywiązałem do tego uwagi, bo myśli miałem zajęte nowym zleceniem. Za drugim razem wpadliśmy na siebie w windzie. Pablo mył ściany szmatką, ale dopiero teraz przypomniałem sobie, że jedną rękę chował cały czas za plecami. Pewnie trzymał w niej ten kawałek metalu, którym podważał ściśle przylegający do ścian dywanik.

Nie wahałem się długo. Zanim zdążył zareagować chwyciłem go za fraki i przygniotłem do ściany. Błyskawicznie zrobił się rozmowny. Okazało się, że Juan kazał mu codziennie czyścić dywanik, jako, że jest to chyba najpiękniejszy przedmiot w tym budynku. Jednocześnie miał wymóg, by nikt z lokatorów nigdy nie widział Pablo wynoszącego dywanik z windy. Chciał w ten sposób uniknąć niepokojów, jako że dywanik był ulubioną rzeczą wielu mieszkańców. Wszystko działało przez lata dopóki się nie sprowadziłem i nie zacząłem węszyć.

Juan nie przewidział, że w budynku zamieszka tak sprawny detektyw jak ja...

wtorek, października 03, 2006

Najgłupsze brazylijskie pomysły - część 2

Jest to związane z wielką brazylijską miłością - kinem. Konkretnie chodzi mi o brak numeracji miejsc. Kupuje się bilet na konkretny film bez wskazania miejsca i kto pierwszy, ten lepszy...

Wiąże się to z mnóstwem ciekawych sytuacji. Kupno biletu na dobry film w sobotni wieczór graniczy z niemożliwością. W popularniejszych kinach wszystkie wejściówki są wyprzedane na dwie godziny przed seansem. I to nawet na mniej popularne filmy. Jakieś 3 tygodnie temu w ramach odmóżdżania się pojechaliśmy do jednego z najfajniejszych centrów handlowych w Sao Paulo by zobaczyć "Miami Vice". Na miejscu byliśmy o godzinie 20.00. Odstaliśmy piętnaście minut w kolejce do kasy by się dowiedzieć, że ze wszystkich seansów w kinie (a do zamknięcia zostało ich może z 10 - ostatni o 23.00) bilety zostały tylko na dwa i to po portugalsku.

Kolejka przed salą projekcyjną zaczyna się ustawiać jakieś 45 minut do godziny przed seansem. Obraz rodem z kronik filmowych. Stoi sobie setka ludzi w równym rządku, co druga osoba ściska w rączkach wielki popcorn i sobie grzecznie rozmawiają. Obok drzwi momentalnie robi się druga kolejka zawierająca emerytów, panie w ciąży, osoby niepełnosprawne i wszystkie inne uprzywilejowane grupy społeczne.

Po otwarciu drzwi do sali wchodzi konwent seniorów, potem kompania zwartych oddziałów. Nikt się nie przepycha. Wszystko w jak najlepszym porządku. Dawno nie widziałem takiego przestrzegania kolejki. Problem w tym, że chwilkę po wejściu do środka ludzie się rozchodzą w różnych kierunkach i zajmują miejsca jak popadnie. Jeśli się przyszło powiedzmy w 4 osoby 15 minut przed rozpoczęciem projekcji, nie ma szans na znalezienie takiej ilości miejsc koło siebie...

Niemniej jednak Brazylijczycy są zachwyceni swoimi kinami...

niedziela, października 01, 2006

Szczepienie...

W przyszły czwartek lecimy do Boliwii, a potem do Peru :). Jako, że światowa organizacja zdrowia zaleca by przed wyjazdem zaszczepić się na tyfus, żółtą febrę, wirusowe zapalenie wątroby typu A i B, tężec, błonicę, ospę, grypę, rzeżączkę, kiłę, polio i chorobę wściekłych krów to stwierdziliśmy, że trzeba coś z tym zrobić. Jako, że ta sama organizacja zaleca by przed wjazdem do Polski zaszczepić się na tyfus, żółtaczkę, tężec i 74 inne choroby postanowiliśmy pomyśleć trochę i po kontakcie z boliwijskimi i peruwiańskimi ambasadami zdecydowaliśmy się zaszczepić na żółtą febrę.

Najlepsze jest to, że taka szczepionka w Europie kosztuje kilkadziesiąt euro. W Brazylii jest kompletnie darmowa. A dzieje się tak z prostej przyczyny. Brazylia jest uznawana za kraj wolny od żółtej febry. Ale jak się jedzie w Amazonię, czy też opuszcza większe miasta i wyrusza na północ, szczepionka jest bardzo zalecana.

W związku z tym pojechaliśmy w czwartek na krajowe lotnisko by się zaszczepić. Szybko znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Czekaliśmy pod znakiem Health Care i zaczepiliśmy 4 osoby by nam powiedziały, gdzie mamy się udać. Piąta pokazała nam drzwi za naszymi plecami. W środku poczytaliśmy listę miliona skutków ubocznych szczepionki, po czym przy pomocy całej kolejki dogadaliśmy się z panią obsługującą. Gdy już papierki były podpisane, że nie oskarżymy ich jak nam trzecia ręka wyrośnie albo wypadną włosy, pani zabrała nas na zaplecze i tu wersje wydarzeń trochę się różnią.

MOJA WERSJA:

Weszliśmy do środka. Pomieszczenie było całkiem ładne i w miarę czyste. Szczury wyglądały na zdrowe i zadbane... Żartuję. Wszystko było jak w największym porządku. Pani pokazała palcem na Agnieszkę i na ramię. Miś podniósł rękaw koszuli, zbladł i zamknął oczy. Pielęgniarka wzięła strzykawkę, wbiła się w łapkę i 14 "auć" później było już po wszystkim.

Ja byłem następny w kolejce. Nigdy nie lubiłem igieł. Nie czułem się komfortowo na myśl, że ktoś mnie kłuje w ciało. Stanałem przed panią, uchyliłem rękaw T-shirta i dzielnie odwróciłem głowę w drugą stronę. Nie był to przyjemny zastrzyk. Ale szybko było po.

WERSJA AGNIESZKI:

W zasadzie różni się ona tylko szczegółami technicznymi. Mój Miś twierdzi, że nie było żadnych "auciów", wcale nie była blada. Nie powiem, była bardzo dzielna, ale twierdzi też, że jak mnie kłuli, to się co chwilę pytałem, czy mogę zemdleć. Osobiście nic takiego nie pamiętam, a i nigdy nie zdarzyło mi się starcić przytomności w obecności strzykawki. Myślę, że Aga coś kręci...

Najważniejsze, że jesteśmy już zaszczepieni, dostaliśmy żółtą książeczkę i przez najbliższe 10 lat powinniśmy być uodpornieni na to wstrętne choróbsko.

P.S. A teraz mała uwaga. Primo - Agnieszka była bardzo dzielna w czasie szczepienia i jej wersja jest prawdziwsza. Secundo - w ciągu całego pobytu wykazuje ogromne zdolności organizacyjne i się nie poddaje i załatwia nam mnóstwo rzeczy (bilety, wyjazdy itp.). Tertio - nie jestem w tym momencie przekupiony, ani zastraszony. Naprawdę...

Impreza posesyjna, czyli Ligia zaprasza...

Nasza blond-pani od prawa zaprosiła nas na imprezę. W środę wieczór. Powiedziała, że bardzo nas lubi i chętni mogą wpaść do niej o 19.30 na "Crepe&Beer". Podała nawet adres. Rua Mara-coś-tam 730, 3 piętro, Higienopolis. I chwilę potem zapanowała w klasie konsternacja. Można ją było nawet palcem dotknąć. Nie podała numeru apartamentu. Ale sprawa się szybko wyjaśniła. Ligia mieszka w budynku, w którym jeden apartament zajmuje całe piętro.

Wyruszyliśmy z domu przed ósmą. Nie wypada tu być punktualnie, nigdy. Podjechaliśmy z Katariną na miejsce. Budynek, jak budynek, typowy dla Sao Paulo. Wysoki, pokryty mozaiką, mały ogródek od frontu, wjazd na parking podziemny, stróżówka z setką kamer, wysoki na 3,5m płot ostro zakończony i jeszcze na samej górze trzy druty pod prądem (chyba nigdy jeszcze nie udało mi się napisać, ale w Brazylii ogrodzenia pod napięciem są jak najbardziej legalne i powszechniejsze niż np. kosze na śmieci).

Po wejściu do środka zaczyna się jednak robić ciekawie. Hall na dole wygląda bez mała jak w Ritzu. Czarne, skórzane kanapy, drewniana posadzka w kolorze mahoniu i dywan prowadzący do windy. Aż głupio w butach wchodzić. Mnie się osobiście jednak najbardziej podobał fakt, że po wyjściu z windy weszliśmy praktycznie bezpośrednio do mieszkania. To jest fajne, wjeżdżasz sobie prawieże prosto na sofę.

Mieszkanie Ligii wygląda jak galeria sztuki. Na ścianach wiszą różne... artystyczne twory. Doszliśmy do wniosku, że zostały przywiezione z różnych miejsc i dlatego w ogóle do siebie nie pasują. Ale na pewno robią wrażenie. Podobnie jak salon. Jest większy od mojego mieszkania. Ma wymiary chyba 6x10m. Gigantyczny. W Europie nie byłoby go jak ogrzać. Stał w nim wielki bufet z różnymi przekąskami. A za bufetem dwóch kucharzy... Trzeci znalazł się w kuchni. Plus gospodyni. Wyżerka za darmo.

Ligia oprócz nas zaprosiła jeszcze swoich różnych znajomych. Nie integrowali się z nami, a wyglądali jak członkowie Klubu Miliardera. Przesiadywali w najciekawszym pokoju w mieszkaniu. Zaraz za salonem jest takie miejsce, gdzie znajduje się super wygodna kanapa, a nad nią zawieszony jest rzutnik. Na przeciwległej ścianie jest ekran wielkości 2x2. Muszę sobie taki sprawić...

Ale summa sumarum, co z tego, że mieszkanie piękne i wielkie, jak ona żyje tam sama ze swoją fretką, pod zlewem w łazience ma pięknego, długohodowanego grzyba. Sam znalazłem...