Hisoria tu przedstawiona zdarzyła się naprawdę, a przynajmniej została zainspirowana prawdziwymi zdarzeniami. Wszelkie podobieństwa do postaci i miejsc rzeczywistych są absolutnie zamierzone i zostały wykorzystane bez wiedzy osób zainteresowanych, a czasem przy ich zdecydowanym sprzeciwie.
Stałem w windzie. Cieżkie krople spływały po starym, wysłużonym prochowcu i spadały na ziemię, gdzie błyskawicznie wsiąkały w gruby zielony dywan. Chwyciłem delikatnie rondo mojego starego, wysłużonego kapelusza i popatrzyłem na nią. Zauważyła mój wzrok, delikatnie naciągnęła długie atłasowe rękawiczki i obdarowała mnie pociągłym spojrzeniem lekko przymrużonych oczu. Winda stanęła, otwarłem drzwi i puściłem ją przodem. Długa suknia ciągnęła się za nią po podłodze. Zanim wyszedłem odwróciłem się jeszcze i spojrzałem na ziemię. "Cóż za dziwne miejsce na tak niesamowitą rzecz" - pomyślałem. Faktycznie, ciemnozielony dywan wyraźnie odcinał się od brązu ścian.
Następnego dnia miałem spotkanie. Wyjrzałem za okno. Silny wiatr przewalał po niebie ciemnoszare chmury i unosił śmieci z ulicy, zmuszając je do wyrafinowanego, podniebnego tańca. Przynajmniej nie padało. Wyszedłem na korytarz oświetlony migoczącym promień samotnie wiszącej u sufitu żarówki. Przywołałem windę i wszedłem do środka. Jadąc w dół poczułem się nieswojo. Nie było to bynajmniej związane z wiecznie otwartym okiem kamery. Zdążyłem się już przyzwyczaić. Pomieszczenie, które poprzedniej nocy wydawało mi się tak niezwykłe, dziś było zwykłą windą. Po chwili zdałem sobie sprawę, z czego wynika moja konsternacja. Stałem na zwyczajnej polietylenowej podłodze. Ten niesamowity, gruby, zielony dywan gdzieś zniknął. "W tym mieście nic się długo nie utrzyma" - stwierdziłem, po czym zapiąłem dokładniej płaszcz. Szybko się oswoiłem z myślą, że dywanu nie ma, ale głęboko w środku czułem żal, że w tym betonowym mieście żadne piękno nie jest w stanie przetrwać.
Spotkanie było nudne i monotonne. Kolejna sprawa do rozwiązania, kolejna rutyna, kolejny raport do zrobienia i znowu tydzień na wykonanie. Zaczęły mnie już męczyć te zadania, które są zawsze niby różne, niby inne, a jednak takie same. Z marazmu szybko wyrwało mnie jedno spostrzeżenie. W windzie znowu był dywanik! Ten, którego stratę już zdążyłem przetrawić, wrócił na swoje miejsce. Nauczyłem się już czerpać radość z małych przyjemności, więc fakt ten bardzo poprawił mi humor. Jednak moja analityczno-detektywistyczna dusza została już zaintrygowana...
Uczucie to pogłębiały wydarzenia następnych tygodni. Dywanik ciągle znikał, ciągle się pojawiał. Czasem widziałem go 3 dni z rzędu, czasem znikał na dłuższy czas. I nigdy nie znalazłem żadnego śladu, żadnej poszlaki, co się z nim działo. Nigdy nie spotykałem nikogo podejrzanego. Powoli zaczynały mnie męczyć wizje i koszmary. Ja po prostu lubię wiedzieć, jak działa rzeczywistość wokół mnie.
Po miesiącu nie wytrzymałem i postanowiłem zająć się tą sprawą. Hobbystycznie. Z życia też powinienem mieć odrobinę przyjemności. Pierwszy oczywisty krok, to przesłuchanie mieszkańców. Moi współlokatorzy niczego nie zauważyli i generalnie byli wyłączeni z podejrzeń, jako, że miałem praktycznie na nich cały czas oko, a D. wyjeżdżał, co poniedziałek i wracał w piątek, więc nie trzeba go było pilnować. Już w pierwszym tygodniu się upewniłem, że na pewno opuszcza miasto. Niemniej jednak sąsiedzi z dołu już tacy czyści nie byli. Postanowiłem zadać im parę pytań.
Zapukałem trzy razy do drzwi. Z wewnątrz dobiegł głos: "Otwarte". Lekko nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. K. siedziała naprzeciwko drzwi. Założyła nogę na nogę i spod spódniczki widać było jej blade udo. W lewej ręce trzymała długą fifkę z zatkniętym w niej dymiącym papierosem, a drugą trzymała schowaną pod stołem. Gdy wszedłem, kątem oka zauważyłem ruch z prawej strony. Błyskawicznie odwróciłem się w tamtą stronę z ręką pod marynarką, gotów wyciągnąć broń w każdej chwili. W drzwiach kuchni stał F. i bawił się swoim gnatem. Uśmiechnął się półgębkiem, a jego nieogolone oblicze skrzywiło się lekko. "Nie zdążyłbyś" - powiedział, po czym zniknął nucąc pod nosem "As time goes by".
Odwróciłem się w kierunku stołu. K. uśmiechała się kącikami ust. Wskazała mi krzesło i poprosiła bym usiadł. 40 minut później, gdy wyszedłem z tego zadymionego mieszkania odetchnąłem z ulgą. Nigdy nie lubiłem tam siedzieć. Atmosfera była przyciężkawa. Przynajmniej dowiedziałem się, że oni też nic nie wiedzą. Przy okazji skreśliłem ich z listy moich podejrzanych.
Na dole w budynku mieszkał dozorca Juan. Juan był dzieckiem Bela Visty. Wychowany przez dzielnicę, czuł się tu jak ryba w wodzie i wiedział wszystko o wszystkim. Problem był tylko taki, że niechętnie dzielił się z innymi swoją wiedzą. Wyciągnięcie z niego czegokolwiek było trudne, ale nie awykonalne. Postanowiłem spróbować szczęścia.
Poszedłem do niego wieczorem. Siedział przed drzwiami wejściowymi w swojej ulubionej białej koszuli opinającej wielki brzuch, a przypalane co jakiś czas cygaro dyskretnie oświetlało jego twarz ukazując czarne wąsy i ciemnobrązową cerę. Przysiadłem się do niego. Uśmiechnął się witając, po czym odwrócił się w stronę ulicy z satysfkacją patrząc na piekło, z którego udało mu się wyrwać. Postanowiłem, że nie będę owijał w bawełnę, więc zadałem mu bezpośrednie pytanie. Odwrócił się raptownie, zmrużył oczy i odpowiedział coś w miejscowym narzeczu. Drań wiedział, że nie zrozumiem i myślę, że celowo go użył. Niemniej jednak z tonu głosu wywnioskowałem, że nawet jak wie, to nie powie, a ja mam się odczepić od sprawy. Musiałem być ostrożny.
Przez następne dwa tygodnie nic specjalnego się nie wydarzyło. Przepytwałem kogo się dało, ale nikt nie wiedział lub nie chciał powiedzieć. Spróbowałem dwa razy się zasadzić, ale pułapki nie dały oczekiwanych rezultatów. Raz nic się nie wydarzyło, za drugim razem tylko dzięki świetnej fizycznej formie uniknąłem Juana przeprowadzającego obchód.
Jak zwykle w trudnych sprawach pomogło mi szczęście. Już praktycznie straciłem nadzieję na rozwiązanie, gdy sprawca praktycznie sam wpadł mi w ręce. Wracałem z kolejnego spotkania, wszedłem do budynku, odgłosy ulicy zagłuszyły moje kroki. Drzwi windy były otwarte, podszedłem i zajrzałem do środka. W kącie kucał Pablo, pomocnik Juana, i właśnie podnosił dywan z ziemi. Westchnąłem ciężko, co sprawiło, że chłopak błyskawicznie się odwrócił i spojrzał przerażonymi oczami na moją twarz. "Jakie to proste" - pomyślałem.
Przypomniałem sobie zdarzenia ostatnich dwóch miesięcy. Dwa razy już go prawie miałem. Raz gdy zmierzałem do windy, Pablo wyszedł zza rogu i na mój widok się zatrzymał, po czym zawrócił. Nie przywiązałem do tego uwagi, bo myśli miałem zajęte nowym zleceniem. Za drugim razem wpadliśmy na siebie w windzie. Pablo mył ściany szmatką, ale dopiero teraz przypomniałem sobie, że jedną rękę chował cały czas za plecami. Pewnie trzymał w niej ten kawałek metalu, którym podważał ściśle przylegający do ścian dywanik.
Nie wahałem się długo. Zanim zdążył zareagować chwyciłem go za fraki i przygniotłem do ściany. Błyskawicznie zrobił się rozmowny. Okazało się, że Juan kazał mu codziennie czyścić dywanik, jako, że jest to chyba najpiękniejszy przedmiot w tym budynku. Jednocześnie miał wymóg, by nikt z lokatorów nigdy nie widział Pablo wynoszącego dywanik z windy. Chciał w ten sposób uniknąć niepokojów, jako że dywanik był ulubioną rzeczą wielu mieszkańców. Wszystko działało przez lata dopóki się nie sprowadziłem i nie zacząłem węszyć.
Juan nie przewidział, że w budynku zamieszka tak sprawny detektyw jak ja...
środa, października 04, 2006
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz