Cusco jest dość stare. Poza pozostałościami inkaskiej cywilizacji, znajduje się tu masa pamiątek po konkwistadorach i kolonistach. Miasto rozrosło się do rozmiarów prawie półmilionowej metropolii i zajęło prawie że całą dolinę Cusco.
Dzień piąty naszej wyprawy postanowiliśmy poświęcić na relaks, spacery i drobne zakupy. Zaczęliśmy od odwiedzenia targu z pamiątkami, który jak żywo przypomina gliwicki GCH przed remontem. Od krzyków: "Amigo, amigo" można ogłuchnąć. Zakupić można tam różnego rodzaje nakrycia głowy, pięćset rodzajów poncho, koszulki, bibeloty, starocie, autentyczne antyki za dolara i obrazki słynnych w świecie peruwiańskich malarzy (3$). Problem jest w tym, że wszystkie rzeczy są naprawdę bardzo ładne. Z odległości 5m. Po podejściu bliżej okazuje się, że to wszystko jest bardzo badziewne. Naprawdę bardzo badziewne. Zresztą czego się można spodziewać po t-shircie za równowartość 6zł (a i tak pewnie przepłacone).
Po pokręceniu się trochę w tej jakże nowoczesnej hali targowej udaliśmy się na spacer. W międzyczasie udało nam się kupić bilety na pociąg do Machu Picchu na następny dzień. Jako, że naprawdę nie mieliśmy nic konkretnego do roboty postanowiliśmy chłonąć peruwiańską kulturę każdym skrawkiem naszych ciał. Pewnie dlatego nie kupiliśmy pelerynek przeciwdeszczowych i popołudniu jedyny raz w ciągu całej wyprawy nas lekko zmoczyło.

Centrum historyczne wygląda dość uroczo. Widoki są bardzo urodziwe. Niestety co jakiś czas są przesłaniane przez tubylców, którzy za wszelką cenę chcą Ci pomóc, wyczyścić buty, albo sprzedać marihuanę. W Boliwii wystarczyło było kiwnąć głową i powiedzieć nie. W Cusco podobną czynność należy wykonać 2-3 razy.
Po długim spacerze wróciliśmy do naszego przytulnego hotelu, a wieczorem pojechaliśmy na kolację do centrum. Po długich namowach Katariny zgodziłem się wreszcie spróbować narodowego specjału - Inca Koli. W Peru delektują się tym wszyscy. Chcieliśmy spróbować, ale kolorystyka tego napoju bogów przypominająca... różne nieciekawe ciecze bardzo nas odstręczała. Okazało się, że smakuje jak rozpuszczone w wodzie cytrynowe landrynki nasączone dwutlenkiem węgla i połową tablicy Mendelejewa. Nawet niezłę.
Wieczorem dooglądaliśmy te części "Forresta Gumpa", których nie widzieliśmy dnia poprzedniego i poszliśmy wypocząć przed podróżą, czekającą nas następnego dnia.
Po długim spacerze wróciliśmy do naszego przytulnego hotelu, a wieczorem pojechaliśmy na kolację do centrum. Po długich namowach Katariny zgodziłem się wreszcie spróbować narodowego specjału - Inca Koli. W Peru delektują się tym wszyscy. Chcieliśmy spróbować, ale kolorystyka tego napoju bogów przypominająca... różne nieciekawe ciecze bardzo nas odstręczała. Okazało się, że smakuje jak rozpuszczone w wodzie cytrynowe landrynki nasączone dwutlenkiem węgla i połową tablicy Mendelejewa. Nawet niezłę.
Wieczorem dooglądaliśmy te części "Forresta Gumpa", których nie widzieliśmy dnia poprzedniego i poszliśmy wypocząć przed podróżą, czekającą nas następnego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz