niedziela, grudnia 24, 2006

Fauna 3

Podczas 14 dni, w trakcie których objechaliśmy Brazylię dookoła, mieliśmy okazję zapoznać się bliżej z innymi przedstawicielami fauny niż Ci, do których przyzwyczaiło nas Sao Paulo. Okazało się, że kraj jest bardzo, ale to bardzo wręcz bogaty w różne rodzaje zwierzątek. Niektóre były śmieszne, inne dziwne, jeszcze inne piękne, czasem niebezpieczne, ale zawsze fascynujące. Ja wiem, że nie brzmi to przekonująco z ust człowieka, który potrafił napisać kilkadziesiąte linijek tekstu o zwykłym karaluchy, no ale przekonajcie się sami.

..:: Motyle ::..

Rezerwat w Foz du Iguacu był rajem dla motyli. W życiu nie zobaczę już chyba takiej ilości tych skrzydlatych stworzonek, co w ciągu jednego popołudnia w rezerwacie po stronie argentyńskiej. Przy każdej kałuży gromadziła się grupa wielobarwnych fruwaczy, która wyczyniała różne sprośne rzeczy w tych ostojach wody po porze suchej. Czasem aż wstyd było patrzeć w to kotłujące się kłeby żółci, błekitu i czerwieni.

..:: Coś w trawie ::..

W zwrotnikowych lasach przy wodospadach były to niezwykle popularne stworzenia. Metrowej długości jaszczury, aż prosiły się by je nazwać waranami z Komodo. Szkoda tylko, że nie byliśmy na Komodo. A skojarzenie to tak mocno się mnie przyczepiło, że nie byłem w stanie myśleć o tych gadach inaczej...

..:: Ostronos... ::..

...czyli skrzyżowanie skunksa, łasicy, szczura i śmieciarki. Dzięki temu sympatycznie wyglądającemu zwierzątku poznałem głębsze znaczenie słowa: "wszystkożerny". Stworzenia te są prawdziwym "utrapieniem" wodospadów w Foz. Wychodzą na szlaki, podchodzą pod restauracyjki i żebrzą o jedzenie, albo przewracają śmietniki. Ponieważ w ogóle nie boją się ludzi, podchodzą bardzo blisko i czasem się zdarza, że wyrwą zdezorientowanemu turyście kanapkę albo zabiorą dziecku cukierki. W razie czego nie pogardzą foliową torebką, która choć trochę pachnie jedzeniem...

..:: Tarantula ::..

Na szczęście mieliśmy z nimi do czynienia tylko dwa razy. Za pierwszym siedziała sobie na środku szlaku w rezerwacie przy wodospadach. Za drugim ni z tego, ni z owego pojawiła się w jadalni w naszej osadzie w Amazoni. Siedziała sobie na wentylatorze, co spowodowało, że miejsce pod nim błyskawicznie opustoszało. Pozostał tylko pan Waldek, który ze stoickim spokojem siedział i co trzy kęsy zerkał do góry czy pająk wciąż tam siedzi. No ale pan Waldek to była ostoja cierpliwości, spokoju i ciszy. W ciągu całej wycieczki słyszałem go tylko raz...

..:: Ary ::..

Generalnie papugi mogliśmy na każdym kroku spotkać. Niebieskie, zielone, czerwone, full serwis. Do wyboru, do koloru. W zasadzie to wszystkie papugi to typowe Brazylijki. Wszędzie pióra, głośno skrzeczą i uwielbiają słodycze. Nic dodać nic ująć...

..:: Tukan ::..

To zdecydowanie mój faworyt. Zwierzę, które najbardziej mi się w Brazylii podobało. Jest śliczne i fascynujące. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że zrobił na mnie takie wrażenie, bo jest trochę podobny do mnie: jest śliczny, się ceni (rany, ile sie trzeba było namęczyć by mu zdjęcie zrobić), zdecydowanie jest próżny, zdecydowanie woli sfruwać do kobiet niż mężczyzn, lubi sobie podjeść, etc.

..:: Koliber ::..

Długi czas polowałem na to zdjęcie. Kolibry bardziej przypominają ważki niż ptaki. Są nie dłuższe niż palec, a skrzydełkami machają tak szybko, że słychać tylko cichy warkot. A aparat nie był w stanie uchwycić ptaszka w zawieszeniu. No i oczywiście śmigają dookoła z prędkością strzały. Najbardziej się bałem, że oko stracę, jak mnie jakiś nie zauważy.

..:: A takie ryby m.in. żyją w Amazonce ::..

I inne też. Aż nie mogę uwierzyć, że się w niej kąpałem...

..:: Kajman ::..

One też żyją w Amazonce. Ten tu akurat jest stosunkowo małym osobnikiem. Ponieważ pokazali go już pierwszego dnia, to gdy następnego łódź osiadła na mieliźnie jakoś nikt się nie kwapił by wyjść i popchać. Niesamowite wrażenie sprawiają oczy kajmanów w noc. Gdy płynie się łodką i oświetla latarką, czy też reflektorem brzegi, to tuż nad lustrem wody widać dziesiątki świecących punktów. A wszystko wokół jest takie spokojne...

..:: Gąsienica ::..

Nie każcie mi tego opisywać. Wystarczy, że musiałem to oglądać...

..:: Kot z Olindy ::..

W zasadzie nie ma w nim nic niezwykłego poza tym, że jest to kot. A jak wiadomo koty same w sobie są niezwykłe. No i zdjęcie jest ładne...

Foz do Iguaçu

Foz do Iguaçu to brazylijskie miasto na granicy Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Otoczone jest pięknym zwrotnikowym lasem. Na odgraniczącej Brazylię od Argentyny rzece Iguaçu znajdują się przepiękne wodospady, jedne z największych na świecie. 20 km wyżej w górę rzeki jest zapora Itaipu (wg Brazylijczyków największa na świecie, Chińczycy o swojej Zaporze Trzech Przełomów mówią to samo).

..:: Wodospady Iguaçu ::..

Żeby było krótko. W Foz do Iguaçu wszystko jest największe. Przylecieliśmy na lotnisko z największą łajzą spośród brazylisjkich pilotów (w końcu pracownik największego syfu spośród miejscowych linii - TAMu, Varig bije wszechrekordy i nie jest uwzględniany w tej klasyfikacji), od razu przjechaliśmy się na lądowisko śmigłowców, skąd największy kozak wśród pilotów zabrał nas nad wodospady (jego dziadek latał śmigłowcem M.A.S.H. w Korei, ojciec z pewnością pilotował jakąś Cobrę w Wietnamie, a brat latał helikopterem w pustynnej burzy. Jako, że jemu samemu zabrakło wojen, to bawił się lotami koszącymi nad dżunglą przy akompaniamencie pisków przerażonych turystów). Po przygodzie zabrano nas do największego hotelu w Brazylii, a na pewno najbardziej rozległego. Z 10 minut szliśmy od recepcji do pokoju kilometrami korytarzy w tej pseudo-hacjendzie. Tam też przyszło mi zapłacić najwięcej w życiu za internet. Cóż...

..:: 82 metry w dół... ::..

Następnego dnia pojechaliśmy zobaczyć "największą" zaporę świata. Przedtem jednak zabrali nas do kina byśmy mogli zobaczyć dokument o powstawaniu tej monumentalnej budowli na Itaipu. Był to największy film propgandowy jaki widziałem w życiu. Polskie socjalistyczny kroniki filmowe wyglądały przy tym jakby były kręcone w przedszkolu. Przestałem wierzyć, że Goebbels popełnił samobójstwo. Na pewno wszystko sfingował i uciekł do Brazylii.

Nasz pobyt w Foz był bardzo, ale to bardzo intensywny. Wodospady ze strony brazylisjkiej, wodospady ze strony argentyńskiej, wodospady z helikoptera, wodospady z łódki, wodospady z boku, ba! nawet wodospady spod wodospadu. Przewieźli nas taką specjalną łódeczką pod spadający strumień i zamoczyli, albo raczej przemoczyli kompletnie, ze trzy razy. Ale było fajnie :D! Nawet skozrystaliśmy z okazji i zobaczyliśmy kawałek zwrotnikowej dżungli. Od środka... Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie nadawałbym się na buszmena.

..:: Wodospady z dżungli strony ::..

Oprócz oglądania różnych zwierzątek na wolności i w licznych rezerwatach, bawieniu się helikopterem w Rambo, podziwiania z każdej możliwej perspektywy przelewające się wody rzeki Iguaçu wraz z tymi wszystkimi atrakcjami dostaliśmy w pakiecie 2-godzinną wycieczkę do Paragwaju. Wjechaliśmy, pozakupowaliśmy i pojechaliśmy. W Ameryce Południowej dużo rzeczy produkowanych jest w fabrykach w Paragwaju i Urugwaju. Swoje manufaktury ma tam sporo markowych firm odzieżowych, czy też elektornicznych. W związku z tym przygraniczne Ciudad del Este (dawniej Puerto Presidente Stroessner :>) jest jednym wielkim punktem handlowym. Sprawia niesamowite wrażenie. Tłumy Brazylijczyków przyjeżdżają obłowić się w rzeczy 2,3-krotnie tańsze niż w ich kraju. Ceny są również o jakieś 50% niższe niż w Europie. W związku z tym całe miasto zastawione jest bazarami, na których można kupić wszystko. Poza tym liczba sklepów oferujących markowe cicuchy, czy też sieciowych punktów sprzedaży luksusowych produktów jest na pewno większa niż w Warszawie. Niestety wszystko co mi pozostało z tej wyprawy do Paragwaju (poza zakupami :P) to ta pamiątkowa fotografia:


sobota, grudnia 23, 2006

Rio de Janeiro

Na początek mieliśmy dołączyć do grupy w Rio de Janeiro. Szczęściem okazało się, że inni uczestnicy wycieczki mieli przylecieć do Sao trochę wcześniej, więc mogli nam dostarczyć bilety na samolot do Rio i wszystkie późniejsze przeloty. Byliśmy umówieni z nimi rankiem w hotelu. Na piątą... W związku z tym już o czwartej pojechali na lotnisko. Udało nam się ich znaleźć na 25 minut przed odlotem. Wszystko miało być tak pięknie. Po miesiącu tułania się po Ameryce Płd. na własną rękę wreszcie ktoś miał zacząć za nas myśleć, a tu jeszcze pojawiły się jakieś dodatkowe problemy do rozwiązania. Fantastyczny początek...

Przy okazji poszukiwań w Sao Paulo państwa U. (a nie było to proste) dowiedzieliśmy się paru interesujących szczegółów o sposobie działania brazylijskich lotnisk:

- Informacja nie posługuje się językiem angielskim;
- Informacja nie posługuje się żadnym językiem oprócz portugalskiego;
- Informacja nie udziela żadnych informacji;
- Generalnie celem informacji jest gromadzenie problemów turystów, spisywanie ich i wydawanie w postaci książkowej w ramach harlequinowej serii: "Przygody klauna mordercy: lotniskowe horrory";
- W przypadku zgubienia biletu muszę kupić nowy bilet. Nie ma znaczenia fakt, że linia lotnicza posiada mnie w systemie, wiedzą, że mam wykupiony dany lot i jestem w stanie udowodnić, że ja to ja. Bez tego świstka nic nie mogą zrobić.
- Brazylijscy taksówkarze, gdy zgubią drogę uśmiechają się radośnie i mówią Ci prawdę prosto w oczy. Nawet jeśli prawda jest związana z dopłatą 50% za kurs. Ja się zastanawiam, dlaczego oni ciągle nie gubią drogi.
- Siadanie w samolocie obok kogoś, kto wcześniej biegał kilkadziesiąt minut po lotnisku w temperaturze 30 stopni przy sporej wilgotności powietrza, nie jest miłym doświadczeniem (to spostrzeżenie Agi, ja tam nie wiem o co chodzi...)

..:: Rio de Janeiro z Głowy Cukru ::..

Szczęściem udało nam się dostać na pokład i dostaliśmy wszystkie, wszyściutkie bilety. Bez większego opóźnienia dotarliśmy do Rio de Janeiro. Zawieźli nas do hotelu (jak to fajnie nie musieć troszczyć się o transport). Na miejscu okazało się, że przyjechaliśmy przed wycieczką, ale dostaliśmy pokój, więc mogliśmy się doprowadzić do porządku.

..:: Rio de Janeiro z Corcovado ::..

Szczerze?? Pierwsze wrażenie jakie Rio na mnie zrobiło było fatalne. Wyglądało dokładnie tak jak Sao Paulo. Gdyby nie to, że w drodze z lotniska co chwila przejeżdżaliśmy obok jakiejś plaży, to mógłbym przysiąc, że to miasta-bliźniaki. Ta sama klockowata architektura, ten sam brak dbałości o szczegóły, ten sam syf. Jeśli nawet nie gorszy. Hotel wyglądał jak nieudolna kopia naszego apartamentowca przy Rua Plinio Barreto. W środku co prawda był dość porządny, ale do tego co zdarzyło nam się trafiać w Peru i Boliwii (i to zdecydowanie taniej!!) to aż się serce ściskało. W porównaniu to nawet Ibis z Buenos sprawiał wrażenie bez mała Ritza. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniała grupka żebraków i kalek śpiących dosłownie na progu wejścia do naszego miejsca zamieszkania.

..:: Copacabana by night ::..

Nawet Copacabana, przez niektórych zwana "Niezrównaną", lub najpiękniejszą plażą świata jakaś taka mała była. I te bloki zaraz przy morzu. W sumie byliśmy już przyzwyczajeni do rozczarowań, jakie oferuje Brazylia, ale żal było patrzeć na innych wycieczkowiczów, którzy przyjechali do tego raju na ziemi, a zobaczyli... no... to co zobaczyli.

..:: Kolejka linowa na Głowę Cukru ::..

Gdy już grupa dotarła mieliśmy dzień na aklimatyzację. Poszlajaliśmy się trochę, poopalaliśmy, staraliśmy się uchronić rodziców od nieuchronnej depresji spowodowanej zastaną rzeczywistością, tak różną od wcześniejszych wyobrażeń. Było ciężko. Ale na szczęście na Copacabanie był odpływ i plaża zwiększyła się o jakieś 100% i zaczęła sprawiać nawet imponujące wrażenie.

A następnego dnia pojechaliśmy zwiedzać miasto. I okazało się, że Brazylia może być zupełnie różna od tego, co do tej pory poznaliśmy. Nasz przewodnik Marcelo, rodowity carioca okazał się być bardzo sympatyczny. Jak na autochtona i mieszkańca Rio dało się zrozumieć jego szyderczy stosunek do mieszkańców Sao Paulo, ale co dziwne posiadał też ogromny dystans do siebie i swojego narodu. Przecierałem oczy ze zdumienia, gdy opowiedział nam dowcip:

Zaraz po stworzeniu świata jeden z aniołów podszedł do Boga i zapytał:
- Boże, popatrz na świat, który stworzyłeś. Jaka ta Brazylia jest piękna, jaki to wspaniały kraj, posiada zasoby naturalne, piękne krajobrazy, cudowny klimat. Nie uważasz, że to nieuczciwe wobec reszty Twojego dzieła?

- Spokojnie. Dam tu taki naród, co wszystko spier*oli...


..:: Maracana z maciupcim Chrystusem z Corcovado w tle :) ::..

Wtedy też okazało się, że Brazylia może być piękna. I miasta też mogą być piękne. Wjechaliśmy na Głowę Cukru kolejką, na dachu której James Bond obił kiedyś paru cwaniaczków. Co prawda było to w czasach, kiedy Bond wpierw pytał trzy razy, a dopiero potem dawał w mordę, a nie na odwrót jak teraz, no ale filmowa historia dodawała miejscu pewnej takiej pikanterii. Ze szczytu góry wyrastającej prosto z morza okazało się, że brazylijskie miasta są piękne. Trzeba tylko odsunąć się od nich wystarczająco daleko by brak szczegółów nie był widoczny.

..:: Chrystus z Corcovado (w okularach) ::..

Podobnie rzecz się miała, gdy wjechaliśmy z pięcioma milionami innych turystów na górę Corcovado, gdzie stoi 40 metrowa, największa na świecie (wg Brazylijczyków przynajmniej) figura Chrystusa. Christo Redemptor stojąc z rozłożonymi rękami 700m n.p.m. patrz w dół na zatokę Rio i podziwia 33 plaże, a także sterczące wprost z morza, rozliczne, zalesione wyspy i miasto upchnięte pomiędzy wzgórzami, do których niczym mech do drzewa przyklejone są fawele. Widok zapierający dech w piersi.

Przez dwa dni jeździliśmy po Rio poznając uroki sambodromu, starego miasta, Maracany. Mieliśmy okazję zobaczyć od wewnątrz fawelę. Mam wrażenie, że większą atrakcją byliśmy my dla mieszkańców dzielnicy nędzy. Fawela, którą mieliśmy okazję zobaczyć, była jedną z bogatszych w mieście. Choć wszystkie domy były typowymi odrapanymi ruderami i wyglądały jak klasyczna samowolka budowlana, to przeciskając się wąskimi uliczkami mieliśmy liczne okazję zajrzeć do środka i zobaczyć podłogi wyłożone parkietem i kikudziesięciocalowe plazmy na ścianach. Prawdą jest, że człowiek zżywa się z fawelą, tam się rodzi, żyje i umiera. Niezależnie od tego, czy uda mu się dorobić, czy nie.

..:: Fawela Rossinha ::..

Było parę rzeczy, które szczególnie zapamietam z Rio:
- Gdy mówią Ci, że duża pizza jest na 4 osoby, to lepiej im wierzyć. Inaczej będzie się zamówienie przez 2 dni jadło.
- 90/60/90 to idealne wymiary do noszenia bikini ze stringami. Nawet jeśli oznaczają kolejne kilogramy/lata/liczbę włosów na głowie.
- Katedra w Rio jest jedną z najpiękniejszych katedr na świecie. Choć z zewnątrz wygląda jak piramida z fasadą Skarbka z katowickiego rynku, to w środku jest fascynująca. Cztery ogromne witraże ciągną się od ziemi aż po sam sufit, a setki dziur w ścianach usprawniają wentylację tak bardzo, że choć na zewnątrz jest 40 stopni w środku temperatura ledwo przekracza 20.

..:: Św. Franciszek z katedry w Rio + mama :P ::..


No i pozostał jeszcze wieczór samby. Poszliśmy do takiego "teatru", choć bardziej przypominał on saloon rodem z Dzikiego Zachodu, gdzie trupa artystyczna tańcząc sambę pokazała całą brazylijską historię. Show był niezwykle interaktywny. Po tańcach konferansjer zapraszał turystów różnych narodowości na scenę by odśpiewali piosenki pochodzące ze swoich krajów. Potem zaprezentowane stroje, które zostały wyróżnione podczas karnawału 2006, a na koniec zaczęła się impreza. Skąpo ubrane tancerki ruszyły w publiczność wyciągając widzów na parkiet. Wtedy to pierwszy raz tego dnia Aga mnie mocno przytuliła... Niestety nie trwało to długo. Na skutek pewnych zewnetrznych czynników musiała mnie puścić. Sytuację momentalnie wykorzystała najbardziej piersiasta tancerka by mnie wyciągnąć na parkiet. Pobyt w Rio zakończył się niczym w filmach - sambą ze skąpa odzianą brazylijską tancerką. :P

niedziela, grudnia 17, 2006

Ciągle w podróży...

Nie minęły dwa dni, gdy opuściliśmy nasze mieszkanie w Sao Paulo, do którego zdążyliśmy się tak przyzwyczaić, że już nas nie bolało nazywanie go "domem". Przesiedzieliśmy w nim akurat tyle by zdążyć się wyprać i porozmawiać z sąsiadami. A i tak nie wszystkich udało się złapać, a część ubrań musiałem potraktować suszarką w nocy przed wyjazdem.

Udało nam się dołączyć do polskiej wycieczki po Brazylii. Przypadkowym zbiegiem okoliczności (naprawdę!) nasi rodzice pojechali na tę wycieczkę. Co prawda podróż do Brazylii mieli w planach, ale zamawiali sobie zupełnie wszystko w kompletnie innych biurach i korzystając z różnych ofert. Brazylii jednak nikt nie chciał zwiedzać, nie było chętnych i 4 wycieczki złączono w jedną i sobie pojechaliśmy wszyscy razem.

Efekt końcowy był całkiem niezły. Wszyscy się bawili bardzo dobrze, a rodzice tak się zakolegowali, że w zasadzie od trzeciego dnia już im byliśmy prawieże do niczego niepotrzebni. W każdym bądź razie okazało się, że Brazylia nie różni się jakoś specjalnie od Sao Paulo, ale mimo tego jest radosna i wszędzie unosi się taki specyficzny duch... Choć lekkoduch jest lepszym słowem.

..:: ...a cały kraj się rusza w rytmie samby ::..

piątek, grudnia 15, 2006

Buenos Aires - z lotu ptaka

..:: Buenos Aires by night ::..

Buenos Aires - dusza

Każde miasto ma swoją duszę. Charakter jednych uderza gości kilka sekund po przekroczeniu miejskich rogatek, w innych trzeba go szukać godzinami wędrując po ulicach i zaglądając we wszystki zakamarki, inne jeszcze nigdy nie dają go naprawdę poznać. Dusza pewnych miast jest piękna i wyjątkowa. Inne mają ją szarą i pospolitą. Buenos Aires jest subtelne, choć bardzo wyraziste. Należy je kosztować powoli, by nie zgubić żadnej, najmniejszej nawet nutki smaku poszczególnej dzielnicy. Bo części Buenos bardzo się od siebie różnią.

..:: Koty na cmentarzu Recoleta ::..

Jest jednak pewna cecha wspólna wszystkich dzielnic - koty. Buenos Aires jest zdecydowanie miastem kotów. Znaleźć je można wszędzie. Wałęsają się dystyngowanymi ulicami Recolety, jak i wąskimi zaułkami Congresso. Zobaczyć je można na odnowiony nabrzeżach Puerto Madero jak i w artystycznym San Telmo lub zielonym Palermo. Dzięki nim zacierają się różnice pomiędzy poszczególnymi dzielnicami. Pomimo tego, że znajdujemy się w dokach, gdzie stare magazyny zostały odremontowane i przerobione na puby, restauracje, dobre sklepy i galerie sztuki doskonale zdajemy sobie sprawę że to to samo miasto, co San Telmo, co niedziela zmieniającym sie w jeden wielki targ staroci, i które zawsze należało do miejscowej bohemy i w patio starych domów można znaleźć sklepy z pięknymi unikatami. Tu i tu można spotkać rudego dachowca z naderwanym uchem, który popatrzy na ciebie kocim spojrzeniem, miauknie szczerząc ostre kiełki i ruszy swoimi kocimi ścieżkami by następnego dnia przyglądać się w Retiro temu samemu ulicznemu pokazowi tanga co ty.

..:: Stary dom w San Telmo ::..

Tak... Nad Buenos Aires zdecydowanie unosi się koci duch. Myślę, że widać go we wszystkim. W pięknych budowlach, ruchach tancerzy podczas ulicznego tango show, krokach przepięknych Argentynek dumnie spacerujących ulicami, w spojrzeniach ostrzyżonych na Maradonę mężczyzn obserwujących je łakomie i w trasach turystów, z których każdy zwiedza miasto innym sposobem, swoją kocią ścieżką, a i tak jest zawsze zadowolony z tego, co zobaczył...

Buenos Aires - Recoleta

Są miejsca, których nigdy w życiu się nie zapomina. Człowiek czuje się tam wspaniale. Jest tak szczęśliwy, że próbuje je odczuć każdą częścią swojego ciała. Wdycha powietrze pełną piersią, obserwuje uważnie otoczenie, starając się dostrzec każdy najmniej detal, który tylko może powiększyć jego przyjemność, przysłuchuje się życiu tętniącemu dookoła i idąc delikatnie muska końcami palców murki, ściany, podnosi kamyki i stara się zapamiętać odczucie, które mu będzie towarzyszyło przez całe życie i przypominało. Jest to miejsce, które powraca potem w snach jako tło przyjemnych, albo ważnych zdarzeń. Zostaje na zawsze wyryte w świadomości i podświadomości na ścianie z napisem: Niezapomniane. Takimi miejscami są m.in. Machu Picchu, florencka katedra, dolina Pitztalu i... Recoleta.

..:: U nas była wystawa kolorowych krów... W Recolecie są serca ::..

Recoleta jest piękna i bogata. Przy chodnikach wyłożonych czerwonymi dywanami znajdują się stare kamienice, w których swoje lokale mają producenci luksusowych marek. W wąskich, stylowych uliczkach znaleźć można najlepsze kawiarenki i restauracje w mieście. Z okien budynków wyglądają mieszkańcy kilkugwiazdkowych hoteli, które poznać można jedynie po dyskretnych szyldach. Dostojność i klasa tego miejsca powoduje, że zwykły szary człowiek czuje się całkowicie nie na miejscu. No i jest jeszcze cmentarz...

..:: Cmentarz Recoleta ::..

Cmentarz Recoleta do złudzenia przypomina paryski Pere Lachaise. Zamiast grobów wszędzie znajdują się kapliczki. Można się przejść brukowanymi alejkami pomiędzy grobowcami znanych Argentyńczyków. To tu pochowana jest Evita Peron, a także bohaterowie argentyńskiej wojny o niepodległość. Stare, klasyczne kaplice ozdobione aniołami i świętymi sąsiadują z gotyckimi, strzeżonymi przez gargulce grobowcami. Tu i ówdzie można sprawne oko znajdzie różnego rodzaju symbole wielu religii świata, a wytrawni zwiedzający znajdą miejsce pochówku lokalnego członka wolnomularstwa (nie każdego w końcu chowają w piramidzie). Stare kaplice nie ustępują miejsca nowym. Zostają na pamiątkę starych czasów. Obok nowiutkich, zatrzaśniętych na szyfrowy zamek i przeszklonych grobowców, stoją stare, zmurszałe, z wyłamanymi drzwiami, przez które można dostrzeć trumny stojące na półkach, które schodzą w głąb ziemi sięgając kilku metrów poniżej gruntu. Niektóre osunęły się w dół i leżą popękane gdzieś tam na dnie grobowca, inne tylko opadły i przekrzywione stanowią namacalne świadectwo krótkotrwałości pamięci. Jest to miejsce, gdzie rzeczy ulotne stają się najbardziej widoczne, a cuda i zmyślenia zaczynają się wydawać bardziej rzeczywiste. I choć może być to odrobinę przygnębiające, a na pewno skłaniające do refleksji, to zobaczyć tu można czystą magię...

Buenos Aires - perła południa

Buenos Aires jest nazywane Paryżem Ameryki Południowej. Jest to całkowicie bezuzasadnione stwierdzenie. To Paryż powinien być nazywany europejskim Buenos Aires. Oba miasta są śliczne, niemniej jednak w porównaniu z resztą miast na swoim kontynencie to uroda Paryża nie błyszczy aż tak bardzo jak argentyńskiej stolicy. Na tle innych południowoamerykańskich miejsc, stolica tanga wygląda jakby pochodziła z innej planety. I pewnie tak jest...

..:: Budynek argentyńskiego parlamentu ::..

Po pierwsze trzeba napisać, że miasto zostało założone w 1536 roku przez Pedro de Mendozę. Jak wiecie, był to rok bardzo wyjątkowy. Polska zaangażowana była w IV wojnę moskiewską i odnosiła pewne sukcesy pod wodzą dzielnego Zygmunta Starego. Niedaleko Mszczonowa rodzi się Piotr Powęski herbu Pawęża, który przybiera nazwisko Skarga, a 350 lat potem w sporym stopniu przyczynia się do znakomitej kariery malarskiej niejakiego Jana Matejki. W Bazylei natomiast 27-letni Jean Cauvin wydaje swoje dzieło Institutio Religionis Christianae. Zawarte w nim poglądy, jak na tamtejsze czasy wyjątkowo niemodne, spotykają się z jednej strony z zachwytem, z drugiej strony z infamią i potępieniem. Nie jesteśmy w stanie dociec, kto miał rację, natomiast ilość krwi przelana w obronie obu stron była zaiste imponująca. W Londynie Anna Boleyn, druga żona Henryka VIII, dokonywała istnych cudów by ukryć swoje tajemne sprawki, które summa summarum i tak wyszły na jaw i zaprowadziły ją na szafot. Sami widzicie, że było bardzo śmiesznie...

..:: Pałac prezydencki, balkon Evity, zamyślona Aga ::..

W tym samym mniej więcej czasie wyżej wspomniany Pedro de Mendoza poszukiwał w Ameryce Pd. złota i założył miasto. Co prawda już po pięciu latach zostało opuszczone (Hiszpanie nigdy nie umieli się porządnie dogadać z Indianami), ale od 1580 roku wszystko wróciło do normy i rozpoczął się bujny rozkwit. Zaowocował on cudowną mieszanką architektoniczną. Stare kolonialne budynki mieszają się z europejskimi kamienicami. Na brukowanych ulicach w czarno-biało fale (typowo brazylisjki motyw!) stoją żelazne kamienice rodem wprost z wiktoriańskiego Londynu. I te place oraz ulice... Wydawać by się mogło, że prawie 12-milionowa aglomeracja musi być molochem, który pnie się wyżej i wyżej. A Buenos się rozlewa leniwie prowądząc nitki ulic na równinie nad brzegami La Platy. Jeśli człowiek chce to wszędzie znajdzie ogromne przestrzenie. Główna ulica w Buenos ma 16 pasów (po osiem w każdą stronę). Widzieliśmy również aleję jednokierunkową, która miała 14 pasów. Przechodziliśmy na światłach przez ulicę i się ledwo wyrobiliśmy. Doszliśmy do wniosku, że w Buenos żyją najszybsze staruszki na świecie...

..:: Zrewitalizowana dzielnica portowa ::..

Po kryzysie argentyńskim widać gołym okiem, że miasto podupadło. Wszędzie w centrum można znaleźć opuszczone budynki, których właściciele nie byli już w stanie utrzymywać. Po ulicach chodzi sporo poszukiwaczy złomu i makulatury. Dzięki tym smutnym obrazkom dużo wyraźniej widać, jak bardzo Argentyńczycy chcą by ich stolica była piękna. Teraz, gdy kraj otrząsnął się z ekonomicznego szoku, wszędzie wyrastają budowy i choć jest ich strasznie dużo, to na pierwszy rzut oka można zauważyć, że jest to tworzenie według ściśle określonego planu i wszystko ma swoje miejsce.

..:: Stare kamienice i fioletowe drzewa ::..

Miasto się cały czas rozwija i choć stare budynki stoją tuż koło świeżo zbudowanych, całość sprawia bardzo spójne wrażenie. Nie jest to przykładowo ciąg kamienic przy Al. Jerozolimskich, gdzie spośród pięknych budynków takich jak Hotel Polonia ni z tego, ni z owego wyrasta Mariott (a i tak podałem łagodny przykład). Argentyńczycy mają dobrych architektów, na pewno lepszych niż prezydentów...

..:: Panie Borowski! Widzi pan, że można ładnie łączyć?? ::..

Patrząc na to miasto, spacerując po nim, wdychając powietrze i obserwując ludzi ciężko uwierzyć, że człowiek znajduje się w Ameryce Południowej.

czwartek, grudnia 14, 2006

Buenos Aires - zielone miasto

W zasadzie Buenos Aires jest jednym wielkim parkiem. Można przyjechać do tego miasta i przez tydzień chodzić tylko i wyłącznie po parkach i ogrodach. Wszystkie są zaprojektowane/zorganizowane z rozmachem i dbałością o szczegóły - właśnie tej drugiej rzeczy tak bardzo brakowało mi w Brazylii. Zielone obszary są dumą miasta. Absolutnie zresztą słusznie. Przechadzając się wąskimi alejkami, gdy byliśmy otoczeni kwitnącymi drzewami wyrastającymi z równo skoszonej, pachnącej trawy musieliśmy się siła zmuszać by nie zasiąść na jakiejś ławeczce i posiedzieć na niej do wieczora rozkoszując się otaczającym nas pięknem.

..:: Ogród botaniczny ::..

Ciekawe jest, że każdy park ma swój własny charakter i styl. Naprawdę ciężko znaleźć podobieństwa słowem jardin w nazwie. Myślę, że każdy znalazłby coś dla siebie. Od ogromnych przestrzeni parków w Palermo, poprzez naturalność Reservy Ecologico, klasykę ogrodu japońskiego i skończywszy na interaktywności zoo.

..:: Ogród japoński ::..

Właśnie ogród zoologiczny bardzo mnie zaintrygował. W zasadzie praktycznie nie ma w nim klatek. Małe zwierzęta, takie jak bobry, kapibary i inne różne gryzoniowate, a także ptaki nieloty trzymane są na wolności i swobodnie przechadzają się pośród zwiedzających. Większe zwierzęta, które nie stwarzają bezpośredniego zagrożenia dla człowieka jak np. lamy, czy też wielbłądy spędzają czas na wybiegu odgrodzonym od alejek barierką na tyle wysoką by uniemożliwić im ucieczkę. Drapieżniki natomiast trzymane są za szybą. Kraty znaleźć można w niewielu miejscach. Co czyni zoo bardziej atrakcyjnym jest fakt, że nie ma zakazu karmienia zwierząt. Ogród na wejściu sprzedaje w papierowych torebkach specjalny pokarm, którym można karmić loaktorów zoo. Na opakowaniu wymienione są gatunki, którym wolno dawać zakupione jedzenie. W ten sposób i wilk jest syty, i owca cała. Ludzie nie dają zwierzętom pokarmu przyniesionego z zewnątrz, a zoo ma dodatkowy zysk z całej operacji.

..:: Od lewej: Ja, prezydent i boberek ::..

Generalnie można w Buenos Aires zauważyć sporo zieleni. Argentyńczycy są zresztą bardzo dumni z tego, że ich stolica nie dość, że jest bardzo piękna, to jeszcze za pan brat z naturą. Parki, zadrzewione ulice, ogrody przy budynkach. Wszystko to sprawia, że chce się tam mieszkać. Widać, że obecnie mieszkańcy Buenos bardzo się starają, by ich miasto było przyjazne.

..:: Tak można cały dzień przesiedzieć ::..

Buenos Aires - pierwsze wrażenie

Literatura pełna jest podnoszących na duchu opisów osób, które miały okazję zaobserwować widok zapierający dech w piersiach. Liczba przenośni i epitetów, które starają się dokładnie zobrazować reakcję jaka towarzyszy ujrzeniu Edenu, raju utraconego, gołej niewiasty, rajskiego ptaka, Hadesu, trzydziestotysięcznej, ciężkozbrojnej, maszerującej armii jest niezliczona. Ich ilość i różnorodoność jest odwrotnie proporcjonalna do prawdopodobieństwa zaistnienia takiej reakcji i jej realizmu. Prostym słowem - gdy zawsze czytałem o facecie, któremu się trzęsą nogi, serce wariuje od zawrotnych palpitacji etc. to wiedziałem, że takie reakcje nie miały miejsca, a autor nie miał pojęcia jak opisać właściwie widok roztaczający się przed oczami bohatera, więc skupiał się na nim. Nieskomplikowane, prawda?

Tym większe było moje zdziwienia, gdy już opuściliśmy lotnisko Ezeiza w Buenos Aires i ruszyliśmy taksówką w kierunku miasta. Okazało się, że faktycznie widok może spowodować dłuższy bezdech i milczenie. To co się roztaczało przed naszymi oczami nie było może piękne, ale powodowało autentyczne wzruszenie. Po miesiącach spędzonych na "podziwianiu" brazylijskiej dziczy, boliwijskiej biedy i peruwiańskiego natręctwa równo przystrzyżone, zielone trawniki, małe, kolorowe i eleganckie domki były ożywczym tchnieniem europejskiej cywilizacji, które zawróciło nam w głowach. A widok drzew iglastych, tak piękniejszych od tych wszystkich palm, wręcz wyciskał łzy z oczu... Wszystko skąpane październikowymi promieniami słońca sprawiało wesołe, wiosenne wrażenie, a ludzie zmuszeni 30-stopniowym upałem do ograniczenia liczby noszonych ubrań byli jacyś tacy ładniejsi.

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, gdy nasze spragnione porządku dusze zostały nakarmione, okazało się, że biedniejsze dzielnice wcale nie różnią się za bardzo ubogich budynków w Sao Paulo, choć i tak mimo wszystko były trochę czystsze. A może to uradowane widokami oczy ubarwiały rzeczywistość...

czwartek, listopada 23, 2006

Buenos Aires - wstęp

Jeszcze w pażdzieniku pojechaliśmy do Buenos Aires. Napaleni strasznie na Argentynę i obowiązujące w niej, podobno zapierające dech w piersiach swoją wielkością, a raczej maleńkością, ceny spodziewaliśmy się niezapomnianego i wspaniałego przeżycia. Muszę stwierdzić, że się nie zawiedliśmy. Zanim jednak dojdę do meritum, opowiem jak do niego doszło.

Loty z Sao Paulo do Buenos Aires nie należą do najtańszych. Niby nie jest to daleko, a i kierunek raczej popularny, to jednak coś musi być na rzeczy. Może słabo utajniana historycznie uwarunkowana niechęć obu nacji do siebie? Może jest to przejaw walki o dominację na kontynencie? A może po prostu Brazylijczycy są cholernie zazdrośni o dużo ładniejszych, inteligentniejszych, lepiej wychowanych, bardziej cywilizowanych i generalnie sympatyczniejszych Argentyńczyków i narzucają wysokie ceny przelotów? Któż to wie...

Lufthansa, British Ariways i inne popularne oraz znane w świecie linie lotnicze w pożądanym przez nas okresie były zdecydowanie nie na naszą kieszeń. Zdecydowaliśmy się summa summarum skorzystać z usług brazylijskiej taniej linii lotniczej Voegol, zwanej popularnie Gol. Gol różni się od tradycyjnych, europejskich linii lotniczych tylko odrobinę lepszej klasy samolotami (głównie boeingi 737-800). Poza tym cierpi na wszystkie przypadłości tanich linii przyprawione unikatowymi, brazylijskimi pomysłami. Bilety Gola przez internet mogą zakupić tylko i wyłącznie obywatele Brazylii posiadający ichniejszy PESEL. Ceny biurowe natomiast niebezpiecznie zbilżają się do standartów ustalonych przez wielkie firmy. Poprosiliśmy więc Fabiano o zakup biletu.

Nasz dzielny przyjaciel znowu nas nie zawiódł. Kupił nam bilety i mogliśmy lecieć do Argentyny. Z międzylądowaniem w Porto Alegre, gdzie znajduje się jedne z najładniejszych i najprzyjemniejszych lotnisk jakie w życiu widziałem. Kto by pomyślał, że to wciąż Brazylia. Fakt, że lotnisko jest takie sympatyczne sprawił, że jakoś znośnie strawiliśmy trzy godziny opóźnienia i około pierwszej po południu 24 października przylecieliśmy do Argentyny.

niedziela, listopada 05, 2006

sobota, listopada 04, 2006

Dzień 14 - Powrót

W dzień powrotu spotkała nas dodatkowa przygoda. Dzień wcześniej odebraliśmy maila i okazało się, że nasz dobrodziej AeroSur zmienił czas odlotu samolotu z La Paz do Santa Cruz z barbarzyńskiej godziny 7.30 rano na niemniej barbarzyńską 6.00. Jako, że wymogiem koniecznym jest stawienie się na lotnisku 2h przed odlotem nastawiliśmy budziki na 3 rano.

..:: Wschód słońca w El Alto ::..

Spaliśmy krótko, pobudka była ciężka, ale daliśmy radę. W końcu nie takie rzeczy się ze szwagrem po pijanemu... Wracając do głównego nurtu. Wzięliśmy taksówkę na lotnisku i punkt czwarta przekraczaliśmy drzwi portu lotniczego La Paz. Czułem się trochę, jakbym grał w filmie. Lotnisko było kompletnie wymarłe. Ani żywej duszy. Ogromna hala i tylko parę osób drzemiących w różnych kątach na krzesełkach. Ale takich lotniskowych Marków wszędzie można na świecie spotkać. Zawsze jakiś nieszczęśnik spóźni się na samolot, albo ma pecha latać Varigiem.

..:: Po prawej La Paz, po środku El Alto, po lewej skrzydełko 737-200 ::..

Odnaleźliśmy stanowisko AeroSur i powitały nas zaciemnione blaty. Coś się zaczęło dziać dopiero po pół godzinie i już przed piątą zaczęto odprawiać pierwszych pasażerów. Nie było sensu zadawać pytania, po co mamy być dwie godziny przed odlotem skoro i tak się nic nie da zrobić. Nikt by nam nie odpowiedział.

..:: Dwa tygodnie czekaliśmy by porządną górę z bliska zobaczyć ::..

Kolejka przesuwała się dość szybko i sprawnie. Niestety nas odprawiano 20 minut. Pani z AeroSur była jednym słowem straszna. A mogliśmy trafić do takiej ładnej, sympatycznej, szybkiej, atrakcyjnej brunetki z okienka obok. Wystarczyło pozwolić przejść takiemu panu, co wyraźnie chciał się przed nas wepchać. I wtedy on by trafił do piekła, a my... ale do rzeczy. Pani zabrała nam paszporty po czym długo je studiowała. Nie mogła rozgryźć z jakiego kraju jesteśmy i obracała te dokumenty na wszystkie strony zagryzając zęby. Będziemy musieli wysłać list to organu wydającego paszporty i powiedzieć, że napis Rzeczpospolita Polska na okładce jest bezużyteczny. Niech wstawią tam obrazek Kubusia Puchatka. Przynajmniej wesoło będzie.

..:: Takie morze tygryski lubią najbardziej ::..

Gdy tajemnica naszego pochodzenia została rozwiązana pani odesłała nasze paszporty do skserowania. Zajęło im to sporo czasu. Gdy dokumenty wróciły zapytała się nas o świadectwo szczepień. Z uśmiechem na ustach pokazaliśmy żółte książeczki przyczepione spinaczem w samym środku paszportu. Pani się żachnęła, wyjęła spinacz, rozłożyła na ladzie wszystkie nasze papiery (a dużo ich było) i wysłała świadectwa do skserowania. Poczekała na ich powrót, po czym rozpoczęła dalszą inwigilację dokumentów. Po dłuższej chwili odkryła, że jesteśmy rezydentami brazylijskimi i odesłała nasze kwitki do skserowania. Propozycję, że mogę iść i się cały skserować zbyła milczeniem. Bilety drukowała nam 3 razy, bo za każdym coś było nie tak. Widząc jej poczynania modliliśmy się w duchu by nie wysłała nam bagaży do Kuala Lumpur. Na sam koniec przez 5 minut tłumaczyła nam, do której bramki mamy się udać, choć na bilecie wyraźnie było napisane: "Gate 6". Najgorsze jest to, że biletów nie chciała z ręki wypuścić, dopóki to końca nie wytłumaczyła.

..:: Nasz dobrodziej, dzięki któremu podróż doszła do skutku ::..

Lot minął w wyjątkow sennej atmosferze. W Santa Cruz przesiedliśmy się na samolot do Sao Paulo i wróciliśmy do tego gigantycznego miasta. W drodze z lotniska, siedząc w taksówce, której właściciel i tak rąbnął nas na przynajmniej 10R$ napawaliśmy się rozwojem i uprzemysłowieniem Brazylii. Choć widoki były brzydkie jak noc, robiły wrażenie swoim zaawansowaniem pod względem technologicznym i cywilizacyjnym. Tylko kulturowo znowu się cofnęliśmy. Jednak wchodząc do naszego przepłaconego, wysłużonego mieszkania czułem się prawie tak, jakbym po dłuuuugiej podróży wrócił do prawdziwego domu.

Śmiało mogę stwierdzić, że wyprawa do Peru i Boliwii była wycieczką mojego życia.

Dzień 13 - Ostatnie podrygi tańczącej ostrygi

Ostatni dzień naszego pobytu w La Paz postanowiliśmy wykorzystać poprzez zmaksymalizowanie dobrodziejstw oferowanych nam przez miasto i miejsce zamieszkania. Dałem się rano przekonać i po śniadaniu ruszyliśmy na sklepowe łowy. Wpierw co prawda mieliśmy ochotę wybrać się do Księżycowej Doliny pod miastem, ale niestety autobus objazdowy uciekł nam dosłownie sprzed nosa, gdy wyciągaliśmy pieniądze z bankomatu. Jakoś nie byliśmy tym specjalnie zmartwieni, poprzednie dni dostarczyły nam już multum wrażeń.

..:: Widok na miasto z drogi na lotnisko ::..

Pełni werwy i ochoty zaczęliśmy szukać sklepów. Po 50 metrach ochota nam odeszła i rozpoczęła się ciężka walka z chodnikiem, który z każdym krokiem stawał się stromszy i bardziej nierówny. Tak ciężko się nam szło, że już byśmy się dawno cofnęli do hotelu, gdyby nie fakt, że akurat schodziliśmy w dół. Intensywne dwa tygodnie, powrót na wysokość ponad 3500m spowodowały, że ledwo powłóczyliśmy nogami. Robiliśmy to jednak tak skutecznie, że udało nam się po dłuższej chwili dotrzeć w okolice kościoła św. Franciszka, gdzie szybko nakupywaliśmy najmniej badziewnych pamiątek, po czym poszliśmy do naszej ulubionej kafejki na obiad.

Nie minęło dużo czasu, gdy byliśmy z powrotem w hotelu. To co się dalej działo, zniknęło w gmatwaninie różnych wydarzeń, takich jak sauna, basen, kolacja, business center. Pamiętam tylko, że wieczorem przed spaniem udało mi się w końcu obejrzeć "Forresta Gumpa" do końca.

Dzień 12 - Copacabana

Po obudzeniu spałaszowaliśmy ze smakiem śniadanie. Po raz 11 w ciągu 11 dni jajka z bekonem. Idzie się przyzwyczaić, z czasem. Dowiedzieliśmy się, że z naszego hotelu odjeżdża bezpośrednio mały busik do La Paz. Nawet udało nam się na niego załapać. Odjeżdżał koło południa, więc poszliśmy na mały spacer. Nie uszliśmy za daleko, gdy oddech stał się tak ciężki, że postanowiliśmy zawrócić. Zresztą dotarliśmy do miejsca, w którym nadbrzeżną drogę przegradzał masywny szlaban. Stojący za nim wartownik wytłumaczył nam, że przejść nie możemy bo dalej znajduje się baza boliwijskiej marynarki. Ot, pociąg do mocarstwowości. Kraj nie ma dostępu do morza, więc utrzymuje wojska morskie na swoim największym akwenie. I jakie doborowe. Widzieliśmy rano chłopaków jak mieli przebieżkę akurat pod naszymi oknami hotelowymi. Prawie 4000m n.p.m. a ci biegają, jak głupi i jeszcze do tego śpiewają. Żadnej zadyszki. Imponujące...

..:: Wietrzna Titicaca ::..

W busiku mieliśmy opiekuna mówiącego po angielsku. Całkiem sprawnie. Zapewnił nam więc parę przystanków w najbardziej urokliwych miejscach Titicaci. Zanim się obejrzeliśmy znaleźliśmy się w La Paz. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy przeprawić się przez jezioro. W najwęższym co prawda miejscu (raptem 800m), ale mostu ani widu ani słychu, a to co pływało pomiędzy dwoma nadbrzeżnymi miastami nie wyglądało zbyt pewnie. Busik został przewieziony przez dalekiego kuzyna Titanica. Tratwa, na której przeprawiał się była chyba najmniej pływalnym kawałkiem deski jaki widziałem w życiu. Flisak odepchnął ją od brzegu długim drewnianym kijem i zaczął nim manewrować. Strach w oczach pasażerów, którzy zostali na brzegu był aż nadto widoczny. Na szczęście okazało się, że w ten sposób nadaje tylko kierunek. Gdy tak na oko wszystko było ustawione zapuścił taki malutki silniczek i to coś zaczęło powoli i mozolnie przeprawiać się na drugą stronę. Tempem pływaka.

W tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy zakupić jakąś przegryzkę, załadować się na malutki, pasażerski prom, w którym, mógłbym przysiąc, swego czasu zamontowany był napęd parowy i przepłynąć na drugi brzeg. A tratwa ciągle majestatycznie pokonywała wzburzone jezioro. W końcu się udało. Przybiła do brzegu, co prawda nie tam, gdzie miała, ale szczęśliwie. Modły dwudziestki pasażerów zostały wysłuchane.

..:: Widok z pokoju ::..

Tym razem wjeżdżaliśmy do La Paz za dnia. Ale wrażenie znów było niesamowite. Gdy wysiedliśmy szybko złapaliśmy taryfę i pojechaliśmy do naszego kochanego Radissona, gdzie czekała na nas świeża pościel i łazienka z wanną. Po tych 10 dniach było to prawie jak powrót do domu.

No i znowu herbatka z liści koki... :)

piątek, listopada 03, 2006

Dzień 11 - Autobus

Poprosiliśmy naszą miłą obsługę by kupili nam poprzedniego dnia bilety na autobus do Puno. Musieliśmy się tego samego dnia dostać do Copacabany w Boliwii, więc czekał nas cały dzień w drodze. Mieliśmy autobus o 9 rano, a z Puno do Copacabany podobno było mnóstwo autobusów, zarówno wg przewodnika jak i pana z hotelu.

Stawiliśmy się więc przed dziewiątą na Terra Terminal odnaleźliśmy stanowisko naszej kompanii autobusowej (z litości przemilczę nazwę) i udało nam się zająć miejsce w rejsowym autobusie do Puno. Co ciekawe zanim dostaliśmy się na pokład musieliśmy zapłacić podatek dworcowy. Peruwiańczyk potrafi... oskubać turystę w każdy możliwy sposób.

Podróż autobusem była przyjemna pod względem widokowym i koszmarna pod każdym innym. Nie dość, że puszczali durne filmy, próbowali na siłę uszczęśliwić pasażerów grą w bingo (byłem o jedną liczbę od wygranej), w której główną i jedyną nagrodą był bilet powrotny na tę samą trasę, to jeszcze posadzili nas zaraz przy toalecie i pod koniec pięciogodzinnej podróży zapach z niej dobiegający był trudny do zniesienia.

..:: Płaskowyż z jeziorkiem w tle ::..

Autobus miał być w Puno o 14. Niestety ponieważ na początku podróży obsługa zapomniała dokumentów i musieliśmy się wracać kilkanaście kilometrów, dotarliśmy na miejsce dopiero o 14.30. W ciągu kilku minut dostaliśmy nasze bagaże i Aga poszła się wypytać o autobus do Copacabany. Okazało się, że ostatni odjechał o godzinie 14.30. Mieliśmy do wyboru stracić pieniądze za rezerwację w Copacabanie i zostać w obrzydliwym Puno, albo znowu skorzystać z usług niesamowitych peruwiańskich taksówkarzy.

..:: Na trasie należy uważać na różne niebezpieczeństwa ::..

Po krótkim namyśle przekonaliśmy naprędce poznanego Kanadyjczyka, że tak naprawdę on nie chce zostawać w Puno, tylko ma ochotę pojechać z nami do Boliwii, wzięliśmy taksówkę i ruszyliśmy w drogę. Tym razem upłynęła ona w dużo mniej napiętej atmosferze, choć kierowca nei sprawiał wrażenia, jakby kiedykolwiek uczył się prowadzić auto. David był sympatycznym, łysym 53-latkiem. Po dłuższym czasie został zwolniony z pracy i zdecydował się wyruszyć w podróż po Ameryce Południowej. Decyzji pewnie zdecydowanie pomógł fakt, że jego rosyjska dziewczyna przybyła tu miesiąc wcześniej. Miał fajne poczucie humoru i emanował beztroską. Pewnie dlatego już pierwszego dnia po przylocie do Peru został okradnięty w taksówce. Niemniej jednak podróż z nim dostarczyła miłej wymiany poglądów.

..:: I znów przekraczanie granicy "na uchodźcę" ::..

Tym razem przejście przez granicę nie poszło tak łatwo. Co prawda odprawa imigracyjna nie sprawiała problemów, ale peruwiańscy celnicy nie dali nam tak łatwo wyjechać. Było ich czterech, uzbrojonych i nie byli do nas przyjaźnie nastawieni. Poszedłem na pierwszy ogień, sam z moim wiernym plecakiem, naprzeciw mnie trzech, razem wszyscy w pokoju. Zrobili mi dokładną rewizję. Na szczęście postarałem się trochę rozluźnić atmosferę i obyło się bez osobistego przeszukania. Ale dokładnie obwąchali wszystkie moje snickersy. Mogliby zainwetsować w psy. Na szczęście dziewczyny z Davidem rozpracowali w międzyczasie ostatniego oficera, więc ich pobyt w pokoju przesłuchań, choć również niezbyt przyjemny, poszedł w miarę gładko.

Podeszliśmy z bagażami pod stumetrową górkę do Boliwii, zdyszaliśmy się przy tym jak nigdy w życiu. W końcu 3900m robi swoje. Ostatni rzut oka na Titicacę ze strony peruwiańskiej i taksówka do Copacabany. 20km minęło jak z bicza strzelił. Pożegnaliśmy się z Davidem, który popędził do swojej ukochanej, a sami pospieszyliśmy się zameldować w najlepszym hotelu w Copacabanie - 50zł za noc ze śniadaniem. Po dopełnieniu formalności pospieszyliśmy obejrzeć zachód słońca nad Titicacą. Podobno w Copacabanie widać go najlepiej. Trudno się nie zgodzić. W zasadzie nie da się tego opisać. To trzeba zobaczyć.

..:: Tak to wygląda ::..

..:: Niestety już po ::..

Niestety nie było nam dane oglądać zachodu zbyt długo. Rach-ciach i słońce zaszło. Jakby to porównać np. z zachodem nad Bałtykiem to w Polsce słońce chowa się za horyzont cały dzień. Przynajmniej nie zdążyliśmy zmarznąć. Po przedstawieniu zjedliśmy obiad w najlepszej copacabańskiej restauracji (10zł od osoby, zresztą jakich cen można się spodziewać po mieście, gdzie nie ma ani jednego bankomatu) i w pełni najedzeni poszliśmy spać.