piątek, listopada 03, 2006

Dzień 11 - Autobus

Poprosiliśmy naszą miłą obsługę by kupili nam poprzedniego dnia bilety na autobus do Puno. Musieliśmy się tego samego dnia dostać do Copacabany w Boliwii, więc czekał nas cały dzień w drodze. Mieliśmy autobus o 9 rano, a z Puno do Copacabany podobno było mnóstwo autobusów, zarówno wg przewodnika jak i pana z hotelu.

Stawiliśmy się więc przed dziewiątą na Terra Terminal odnaleźliśmy stanowisko naszej kompanii autobusowej (z litości przemilczę nazwę) i udało nam się zająć miejsce w rejsowym autobusie do Puno. Co ciekawe zanim dostaliśmy się na pokład musieliśmy zapłacić podatek dworcowy. Peruwiańczyk potrafi... oskubać turystę w każdy możliwy sposób.

Podróż autobusem była przyjemna pod względem widokowym i koszmarna pod każdym innym. Nie dość, że puszczali durne filmy, próbowali na siłę uszczęśliwić pasażerów grą w bingo (byłem o jedną liczbę od wygranej), w której główną i jedyną nagrodą był bilet powrotny na tę samą trasę, to jeszcze posadzili nas zaraz przy toalecie i pod koniec pięciogodzinnej podróży zapach z niej dobiegający był trudny do zniesienia.

..:: Płaskowyż z jeziorkiem w tle ::..

Autobus miał być w Puno o 14. Niestety ponieważ na początku podróży obsługa zapomniała dokumentów i musieliśmy się wracać kilkanaście kilometrów, dotarliśmy na miejsce dopiero o 14.30. W ciągu kilku minut dostaliśmy nasze bagaże i Aga poszła się wypytać o autobus do Copacabany. Okazało się, że ostatni odjechał o godzinie 14.30. Mieliśmy do wyboru stracić pieniądze za rezerwację w Copacabanie i zostać w obrzydliwym Puno, albo znowu skorzystać z usług niesamowitych peruwiańskich taksówkarzy.

..:: Na trasie należy uważać na różne niebezpieczeństwa ::..

Po krótkim namyśle przekonaliśmy naprędce poznanego Kanadyjczyka, że tak naprawdę on nie chce zostawać w Puno, tylko ma ochotę pojechać z nami do Boliwii, wzięliśmy taksówkę i ruszyliśmy w drogę. Tym razem upłynęła ona w dużo mniej napiętej atmosferze, choć kierowca nei sprawiał wrażenia, jakby kiedykolwiek uczył się prowadzić auto. David był sympatycznym, łysym 53-latkiem. Po dłuższym czasie został zwolniony z pracy i zdecydował się wyruszyć w podróż po Ameryce Południowej. Decyzji pewnie zdecydowanie pomógł fakt, że jego rosyjska dziewczyna przybyła tu miesiąc wcześniej. Miał fajne poczucie humoru i emanował beztroską. Pewnie dlatego już pierwszego dnia po przylocie do Peru został okradnięty w taksówce. Niemniej jednak podróż z nim dostarczyła miłej wymiany poglądów.

..:: I znów przekraczanie granicy "na uchodźcę" ::..

Tym razem przejście przez granicę nie poszło tak łatwo. Co prawda odprawa imigracyjna nie sprawiała problemów, ale peruwiańscy celnicy nie dali nam tak łatwo wyjechać. Było ich czterech, uzbrojonych i nie byli do nas przyjaźnie nastawieni. Poszedłem na pierwszy ogień, sam z moim wiernym plecakiem, naprzeciw mnie trzech, razem wszyscy w pokoju. Zrobili mi dokładną rewizję. Na szczęście postarałem się trochę rozluźnić atmosferę i obyło się bez osobistego przeszukania. Ale dokładnie obwąchali wszystkie moje snickersy. Mogliby zainwetsować w psy. Na szczęście dziewczyny z Davidem rozpracowali w międzyczasie ostatniego oficera, więc ich pobyt w pokoju przesłuchań, choć również niezbyt przyjemny, poszedł w miarę gładko.

Podeszliśmy z bagażami pod stumetrową górkę do Boliwii, zdyszaliśmy się przy tym jak nigdy w życiu. W końcu 3900m robi swoje. Ostatni rzut oka na Titicacę ze strony peruwiańskiej i taksówka do Copacabany. 20km minęło jak z bicza strzelił. Pożegnaliśmy się z Davidem, który popędził do swojej ukochanej, a sami pospieszyliśmy się zameldować w najlepszym hotelu w Copacabanie - 50zł za noc ze śniadaniem. Po dopełnieniu formalności pospieszyliśmy obejrzeć zachód słońca nad Titicacą. Podobno w Copacabanie widać go najlepiej. Trudno się nie zgodzić. W zasadzie nie da się tego opisać. To trzeba zobaczyć.

..:: Tak to wygląda ::..

..:: Niestety już po ::..

Niestety nie było nam dane oglądać zachodu zbyt długo. Rach-ciach i słońce zaszło. Jakby to porównać np. z zachodem nad Bałtykiem to w Polsce słońce chowa się za horyzont cały dzień. Przynajmniej nie zdążyliśmy zmarznąć. Po przedstawieniu zjedliśmy obiad w najlepszej copacabańskiej restauracji (10zł od osoby, zresztą jakich cen można się spodziewać po mieście, gdzie nie ma ani jednego bankomatu) i w pełni najedzeni poszliśmy spać.

Brak komentarzy: