sobota, września 30, 2006

Neighbours and Friends - Bennoit Julien a.k.a. "The thinker"

Bennoit jest Francuzem. Najbardziej francuskim Francuzem jakiego tylko można spotkać. Każdy jego gest, słowo, mina, spojrzenie, ruch nogą, podpis w paszporcie, sposób ubierania się są tak bardzo francuskie, że stojąc pod Łukiem Tryumfalnym z lampką wina i w berecie na głowie nie można doświadczyć większej francuskości niż gdy się patrzy na niego.

..:: Bennoit w swojej zwyczajnej pozie ::..

Bennoit jest chyba najlepszym kolegą Filipe. Pewnie dlatego, że mogą ze sobą rozmawiać po francusku i nie muszą używać angielskiego, który obu przychodzi ze sporymi problemami. Razem są zabójczy. Ich średni poziom dojrzałości jest odwrotnie proporcjonalny do czasu, jaki ze sobą spędzają. Jednym słowem po trzech godzinach ze sobą zachowują się, jakby mieli po 13 lat.

Najważniejszą cechą Bennoit jest to, że myśli 7 razy szybciej niż mówi. Powoduje to ogromne problemy z właściwym wysłowieniem. Biedny chłopak gubi wątki i zrozumienie go nastręcza pewnych trudności. Ostatnio opowiadał mnie i Katarinie pewną historię ze swojego życia. Po 15 minutach mówienia Katarina wyglądała, jakby doświadczała bliskiego spotkania III stopnia. Zadałem więc Bennoit 23 pomocnicze pytania, po czym w 3 zdaniach powiedziałem to, co on przez kwadrans wykładał.

Bennoit ma taką jedną ideę fix. Próbuje zaszczepić we wszystkich jakieś ziomalskie zwyczaje z Francji. Słowa, odzywki, gesty. Problem w tym, że wszyscy się już zdążyli na nie uodpornić i nikogo już nawet nie bawią. Tylko biedny Filipe jest strasznie wkręcony i bez przerwy robi śmieszne miny albo wymachuje łapkami.

Jest jednak taka jedna sprawa, za którą Bennoit wszyscy kochamy. Otóż Bennoit trenował kiedyś rugby. I podobno całkiem niezły był. A co jest z tym związane? Ma 195cm wzrostu i waży nieźle ponad 100kg. I z nim wszędzie się czujemy bezpieczni. Bo zawsze jest się za kim schować...

czwartek, września 28, 2006

Egzaminy, czyli jak zdać za pierwszym razem... (bo drugiego i tak nie będzie)

Skończyliśmy wczoraj egzaminy. Jeśli nikt nie będzie dla nas niedobry to następna sesja w czerwcu, a zajęcia w lutym. Mamy dłuższe wakacje od maturzystów... Ale szczerze mówiąc perspektywa takiej ilości w miarę wolnego czasu jest przerażająca. Chyba się zacznę z nudów uczyć...

A wracając do egzaminów to było to tak.

W poniedziałek z samego rana ruszyliśmy zmierzyć się z zawiłymi aspektami finansowania bankowości w Brazylii. Aspekty były tak skomplikowane, że nie rozumiałem żadnego polecenia. Trudności dodawał fakt, że dla każdego studenta przygotowany był inny egzamin. Ha! Dostaliśmy karty egzaminacyjne z zadaniami i wydrukowanym u góry nazwiskiem. Różnicy wielkiej nie ma. I tak wszyscy ściągają, a rozdawanie trwa dłużej.

Tu może jeszcze parę słów o profesorze. David Hastings jest Brazylijczykiem. I tak bardzo się czuje Brazylijczykiem, że angielskość wychodzi z niego wszystkimi porami ciała. Pali swoją nieodłączną fajkę, mówi z czystym, oxfordzkim akcentem i jest równie flegmatyczny jak James Bond. Jego rodzice wyemigrowali z Wielkiej Brytanii (w obecnych polskich realiach taki kierunek migracji wydaje się cokolwiek dziwny), gdy był małym dzieckiem. Przebywali w Argentynie do momentu aż niejaki Peron doszedł do władzy. Wtedy musieli uciec do Brazylii i tam już zostali. Szczerze mówiąc to w pewnym sensie niesamowite jak David lubi Brazylię i jak bardzo się zżył z tym krajem.

Popołudniu mieliśmy egzamin z zarządzania biznesem międzynarodowym. Częścią egzaminu był projekt, który mieliśmy przygotowywać przez cały semestr w grupach. Grupy były dwuosobowe i z Agnieszką rozumieliśmy się prawie bez słów. Jako, że było dużo czasu na zastanowienie się, to już w sobotę usiadłem i napisałem całą pracę. Dałem potem Agnieszce do przejrzenia i podobało jej się. Nawet dopisała stronę od siebie... Ale muszę przyznać, że naprawdę mocno się przyłożyła do poprawiania stylistyki. Egzamin polegał na rozwiązaniu problemu wprowadzenia nowego produktu na rynek meksykański. Świetna okazja do pokazania elokwencji i zaopatrzenia profesora w wodę na najbliższe 2 miesiące.

A profesor, choć ma dyżurną ksywkę Burak, jest świetnym facetem. Co prawda ciężko czasem zrozumieć jego brazylijski akcent, ale jest przemiły i ma zdumiewającą wiedzę o świecie i Europie (co u Brazylijczyka jest dość rzadkie). Mieliśmy okazję się przekonać, gdy zaprosił mnie i Agnieszkę na piwo. Sam od siebie... Generalnie mam wrażenie, że relacje między nauczycielami, a studentami są tu jakieś 12 razy mniej formalne niż w Polsce.

Dość ciekawie się miała sprawa z "Polityką i kulturą w Brazylii". Przedmiot był prowadzony przez dwie osoby - jedną od polityki, drugą od polityki kulturalnej. Kurt von Mettenheim a.k.a. "Piękne brazylijskie nazwisko" prowadził część poświęconą polityce. Kurt miał wspaniały teksański akcent i podobno strasznie słabo mówił po portugalsku. W sumie chyba racja, bo niewiele rozumiałem... Marina Heck zajmowała się kulturą, albo raczej polityką kulturalną. Wyglądała jak rasowa, świetnie utrzymana babcia. Ale w porównaniu do Kurta przynajmniej zrozumiale mówiła.

Egzamin był dość ciekawy, bo oboje się umówili, że mamy napisać esej na zadany temat, ale możemy to w domu zrobić. Kurt dał 6 tematów, Marina artykuł do skomentowania. Postanowiliśmy napisać Kurtowi na zajęciach, a artykuł załatwić w domu. Muszę przyznać, że było to bardzo ciekawe zajęcie. Mieliśmy napisać 1500 słów komentarza o 30 stronicowej pracy. Prawdziwym wyzwaniem było jednak to, że ni w ząb nie rozumiałem, co też autor ma na myśli. Zresztą jest to wspaniałe doświadczenie czytać zdanie, rozumieć każde pojedyncze słowo i nie mieć zielonego pojęcia, jaki jest przekaz tego wywodu. Ale uważam, że napisałem arcydzieło, a i na pewno nie byłem taki zjadliwy wobec autora, jak twierdzi Agnieszka.

Na deser został najbardziej wyczekiwany przez wszystkich egzamin. Zarys prawa międzynarodowego dla zarządzania biznesem u blondwłosej Ligii Maury Costy. Ligia jest przesympatyczna, rozwiedziona, mówi do nas "moje dzieci", chodzi w butach Diora, płaszczu Armaniego i sypia z rektorem FGV. Złe języki mówią, że tylko dlatego jest koordynatorem programu wymiany międzynarodowej.

Cały problem z egzamin polegał na tym, że nie wiedzieliśmy, czego się uczyć. W trakcie kursu Ligia zmieniała zdanie 11 razy. Raz trzeba było czytać jakąś książkę, innym razem już nie, a to mieliśmy rozwiązać jakiegoś case'a, a na następnych zajęciach już trzeba było tylko go przeczytać. Normalnie czeski film, nikt nic nie wie. Skończyło się na tym, że niczego się nie uczyliśmy. I w sumie dobrze zrobiliśmy, bo Ligia poświęciła dokładnie 3,5 minuty na napisanie egzaminu. Na dobrą sprawę skopiowała jedno z zadań, jakie mieliśmy na zajęciach. Ale i tak pewnie obleje połowę grupy. Co się będzie...

niedziela, września 24, 2006

Przerwa techniczna

Jako, że od poniedziałku zaczynamy sesję, to niestety nie będzie żadnych wpisów do czwartku... Trzeba się uczyć :P Ale obiecuję, że nadrobię...

czwartek, września 21, 2006

Urodziny

Dla wszystkich zapominalskich: Agnieszka miała wczoraj urodziny. Nie pamiętam które, a zresztą informacja ta zaginęła w mroku dziejów dawno, dawno temu...

..:: Aga rysunkowo ::..

WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!

Żeby celebrować należycie wspaniałe święto poszliśmy do najlepszej restauracji w Sao Paulo (nieprawdą jest, co złe języki mówią, że to wcale nie najlepsza restauracja, a jedynie dobra). Agnieszka zeżarła cały talerz ogromnej sałatki z kozim serem, pomidorami i różnego rodzaju niezidentyfkowanymi rzeczami i z zazdrością patrzyła na mój talerz z rybą z migdałami w sosie z czerwonego wina.

Deser z kolei spałaszowaliśmy w najlepszej kawiarni w Sao Paulo. I to rzeczywiście jest najlepsza kawiarnia, o czym świadczy choćby fakt, że w środowy wieczór czekaliśmy 40 minut na stolik. Ale było warto... Brazylijska kawusia i same słodkości. Mniam, mniam...

W związku z tym, że wieczorem brzuszki były pełne, to wrażenia z dnia, którego każdego roku strasznie się boję nie były takie złe. Musiałem uruchamiać plan awaryjny wyciągania z głębokiego kryzysu raptem 12 razy i za każdym razem zadziałał... I myślę, że Aga uważa, że nie były to najgorsze urodziny...

niedziela, września 17, 2006

Najgłupsze brazylijskie pomysły - część 1

Jak na razie naszym zdecydowanym i bezapelacyjnym liderem jest... mała kostka.

Mała kostka jest używana w Brazylii chyba do wszystkiego. Znaleźć ją można dosłownie wszędzie. Chodniki są zrobione z... małej kostki. Mniejsze ulice zamiast asfaltem pokryte są... małą kostką. Budynki z wielkiej płyty, apartamentowce, wieżowce pokryte są czym? MAŁĄ KOSTKĄ. Dobrze, że garnków z niej nie robią.

Jak dla mnie śmiesznym jest fakt, że nasz apartamentowiec ma 15 pięter i jest z zewnątrz obklejony kilkuset milionami białych płytek 2x2cm. Na samych parapetach w naszym mieszkaniu doliczyłem się ich około 2000. Chodniki są oczywiście najrówniejsze na świecie. Jako że brazylijska technologia układania płytek jest najnowocześniejsza na świecie i wykorzystuje kosmiczne doświadczenia naprawcze opracowane przez naukowców z NASA (weź młotek i pierdyknij nim kilka razy o klocek, aż się mniej więcej wyrówna - w końcu tak płytka po płytce naprawiano poszycie Atlantisa), to w czasie deszczu wcale nie robią się na środku deptaków gigantyczne kałuże, a samochody nie opryskują przechodniów wodą spod kół.

..:: Kostka, kostka, wszędzie ta kostka... ::..

Nie muszę mówić jak wygląda sprawa z czystością powierzchni płaskich w tak higienicznym i sterylnym kraju jak Brazylia. Szpary między tą drobnicą, fugi pomiędzy płytkami lśnią czystością. A tak na poważnie to myślę, że dlatego wszystko tu jest zasyfione (no i pewnie też dlatego, że nie mają koszy na śmieci. W nocy worki z odpadkami są wynoszone na ulice i kładzione pod latarniami, skąd je rano służby miejskie zabierają), że tych fug nie ma jak domyć. Brud się latami wżera w te przestrzenie, a deszcz, czy też służby miejskie nie są w stanie tego domyć. Okropność.

Ale tubylcom się podoba najwyraźniej. O gustach się nie dyskutuje. Może się kiedyś do tego przekonamy.

Fauna - version 1.5

Kilka dni temu szliśmy ulicą, wracaliśmy z koncertu średniowiecznej muzyki portugalskiej (Filipe bardzo chciał iść i nas wyciągnął). W pewnym momencie drogę przebiegły nam dwa karaluchy. Aga pisnęła i wskoczyła mi na ręce. Ja pisnąłem jeszcze głośniej, bo myślałem, że to myszy.

Szkoda, że Filipe nie był w stanie nas obojga utrzymać.

Food IV, czyli po wschodnioeuropejsku

Mała retrospekcja...

Gdy byliśmy w Kurytybie Filipe chciał nam zrobić niespodziankę i zabrać nas do polskiej restauracji. Summa sumarum skończyło się tak, że w miejscu gdzie miała być knajpka znajdował się sklep z butami. Co się odwlecze to nie uciecze. Udało nam się następnego dnia znaleźć swojską jadłodajnię w Kurytybie...

Restauracja "Durski". Kuchnia polska, ukraińska i rosyjska serwowana przez rodzinę Durskich - emigrantów z Europy Wschodniej, którzy od trzech pokoleń zajmują się dostarczaniem Brazylijczykom unikalnych smaków potraw z nieznanej im części świata.

Żółty, niewysoki budynek i złoty napis Durski nad wejściem. Po otwarciu drzwi podbiega do Ciebie urocza, miła pani, ze złotym warkoczem, która wyglądałaby zupełnie jak żywcem z "Chłopów" Reymonta wyciągnięta, gdyby nie parę szczegółów. Odzywa się do Ciebie czystą portugalszczyzną. Na słowa dzień dobry, albo gawarisz ty pa ruski patrzy cielęcym wzrokiem na rozmówcę i przekrzywia delikatnie głowę na bok. Jej śnieżnobiała, lniana koszula w ludowe wzory przy bliższym oglądnięciu okazuje się być bawełnianą szmatką Made in China, która bardziej jest podobna do tandetnych pamiątek dla turystów sprzedawanych pod Gubałówką niż do jakiegokolwiek ludowego wschodnioeuropejskiego stroju.

Niemniej jednak nastrój i wystrój są generalnie bardzo miłe. Beton pomieszany z drewnem. Pamiątki przywiezione z wycieczki do Europy wystawione w najbardziej widocznych miejscach przysłaniają elementy wystroju, które właścicielowi wydawały się być wschodnioeuropejskie, ale nie był do końca pewien, więc postanowił ich nie eksponować. I ta podkreślająca długoletnią tradycję wszechobecność nazwy: Durski. Gorzej niż w McDonaldzie. Durski gapi się na Ciebie z talerzy, sztućców, szklanek, lamp, ręczników w łazience i ścian. Dobrze, że po podniesieniu klapy w ubikacji nic nie jest wyryte na bakelicie.

Menu: wschodnioeuropejskie. M.in. pirogi, platzki, borschtch, gulasz i coś co po przyniesieniu okazało się być gołąbkami, a w karcie figurowało jako feegasmaqiem (czy jakoś tak). Tu właścicielom trzeba oddać honor. Jako, że menu było ze zdjęciami, to wybraliśmy wszystko, co wyglądało na polskie. Smak był rozpoznawalny. Nie było jakieś wyjątkowo dobre, ale nasi zagraniczni przyjaciele byli wniebowzięci.

Po zjedzeniu zaczęły się cyrki. Na samym początku kelnerki przyniosły 2 koszyczki z chlebem i miseczki z różnymi dodatkami takimi jak chrzan, sos grzybowy, czy też smalec. Nie prosiliśmy o to, ale sprawdziliśmy w karcie - 4R$ za sztukę, jest nas 9 osób, nie wyjdzie jakoś drogo, a każdy skosztuje. Gdy pani przyniosła rachunek, okazało się, że policzyła 4R$ od osoby, bo zaakceptowaliśmy ten aperitif i musimy zapłacić.

Brazylijczycy są bardzo ugodowym narodem. Nie lubią starć, zwarć, kłótni. Zawsze za wszelką cenę dążą do kompromisu, a jeśli konflikt jest nieunikniony starają się go odłożyć w czasie. Brakuje mi tu możliwości opieprzenia kogoś, albo starcia się z kimś. Jak zaczynam się rozkręcać, to wszyscy kulą ogony pod siebie i nic z kłótni nie wychodzi.

Gdy zobaczyłem rachunek, zwietrzyłem krew. No ale problemem trudnym do pokonania jest bariera językowa. Co mi przyjdzie z ochrzaniania kelnerki, jak ona nic z tego nie rozumie? Fabiano jako rasowy Brazylijczyk nie podjął się partycypowania w załatwianiu sprawy nawet jako tłumacz, Filipe jest Francuzem, więc na pewno byśmy przegrali. Pomyślałem sobie, że może mają jakiegoś managera mówiącego po polsku. No mają, ale nie było go na miejscu.

Koniec końców Katalina - Kolumbijka podjęła się załatwienia sprawy. Niestety postanowiła zająć się nią sama, więc nie udało się do końca wyjaśnić problemu. Musieliśmy zapłacić za 9 aperitifów, które de facto składały się z dwóch koszyczków po kilka kromek chleba i miseczek wielkości spodeczków pod filiżankę równowartość prawie 60zł.

Choć jedzenie było dobre to niesmak pozostał. A najbardziej drażni mnie w tym kraju to nieszczęsne wrażenie, że im do lepszego miejsca pójdę, to tym większe prawdopodobieństwo, że będą mnie chcieli naciąć... Ale Aga uważa, że to przez moją manię prześladowczą i rozdwojenie jaźni i naprawdę tak nie jest. Ale kto by jej tam wierzył. A teraz idę sprawdzić, czy wszystkie drzwi i okna sa pozamykane, szafa jest pusta i idę spać. I ja też...

sobota, września 16, 2006

Rasizm

Brazylia jest uważana za kraj wielu kultur. Ludzie różnego koloru skóry przebywają tu, mieszkają, pracują i śpią obok siebie praktycznie od odkrycia Ameryki. Pomimo takiej różnorodności w powszechnej, stereotypowej opinii Brazylia jest uważana za kraj wyjątkowej zgodności i tolerancji. Ludzie różnych ras żyją tu w przyjaźni i równości. Bajka i sielanka...

Nic bardziej mylnego. W życiu nie odwiedziłem kraju równie rasistowskiego, w którym podziały społeczne byłyby tak widoczne i tak podkreślane na każdym kroku. Najgorsze jest to, że wszystko odbywa się w takich delikatnych podtekstach. Oczywiście wyzwanie piłkarzy od małp na stadionach jest tu również powszechne jak w Europie, choć może nie tak popularne, ale najgorszy jest rasizm codzienny, społecznie akceptowany, z którego Brazylijczycy chyba nie zdają sobie sprawy.

Generalnie kwestia koloru jest w Brazylii sprawą niezywkle drażliwą. Brazylijczycy mają z tym ogromne problemy. Powszechna jest opinia, że biały kolor oznacza wyższy status społeczny. Im ktoś jest ciemniejszy, tym do gorszej społecznej klasy przynależy. Niby nic niezwyczajnego. W wielu krajach na świecie kultywowany jest taki pogląd. Być może uderza mnie on dlatego, że po raz pierwszy się z nim bezpośrednio spotkałem.

Przykład. X urodził się w biednej, metyskiej rodzinie. Ma ciemny kolor skóry, ale nie można go nazwać Murzynem. Jakimś niewiarygodnym cudem udało mu się pójść na uniwersytet i uzyskać wyższe wykszatłcenie, dostać dobrą pracę i się wzbogacić. Prawdopodobnie ożeni się z białą kobietą. Przez społeczeństwo X nie będzie już uważany za Metysa, tylko za opalonego białego. Jego dzieci natomiast, nawet jeśli będą miały ten sam kolor skóry jak on, będą powszechnie uważane za białe. W odwrotnej sytuacji, Y urodził się bogaty, ale zbiedniał. W jego przypadku wraz z upływem czasu kolor jego skóry będzie ciemniał.

W Brazylii postrzeganie koloru przez społeczeństwo jest bezpośrednio związane ze statusem materialnym. Przykład. Bogata czarna kobieta, której mąż ma jeszcze ciemniejszy kolor skóry, nie powie o nim, że jest czarny, albo że jest Murzynem. Stwierdzi, że jest... niebieski. W tym kontekście słowo znaczy tyle, co "ciemniejszy ode mnie".

Problem koloru skóry był na tyle dokuczliwy dla świadomości Brazylijczyków, lecz jednocześnie połączony ze społecznym postrzeganiem świata, że jeszcze 10 lat temu w dowodzie osobistym była rubryczka p.t. "kolor skóry". Gdy po zniesieniu obowiązku zapisywania rasy w dokumentach przeprowadzono spis społeczny, było w nim pytanie o kolor skóry. Liczba różnych odpowiedzi wynosiła... 136. Od normalnych: biały, czarny, Metys etc. przewijały się takie odpowiedzi jak kawa z mlekiem, bananowy, troszkę jak orzechy włoskie, ciemny śnieżnobiały, plażowa opalenizna. Świadczy to doskonale o problemie jaki mają Brazylijczycy w określeniu swojej własnej przynależności. Brak pogodzenia się ze swoim własnym kolorem skóry w społeczeństwie może wynikać właśnie z ogromnej dyskryminacji rasowej.

Ciekawą rzeczą jest to, że 98% Brazylijczyków nie uważa się za rasistów. Jednocześnie 97% społeczeństwa twierdzi, że zna jakąś osobę uprzedzoną w stosunku do ludzi innego koloru skóry. Wnioski mogą być dwa: 1) 2% Brazylijczyków to osoby bardzo popularne i są one znane zdecydowanej większości społeczeństwa. 2) Chyba bardziej prawdopodobny. Brazylijczykom brakuje samokrytycyzmu.

O prawdziwości drugiego punktu niech świadczy prosta sprawa. Większość prac prostych i słabo płatnych takich jak sprzątanie ulic, czy też praca odźwiernego wykonywane najczęściej są przez osoby o ciemniejszej karnacji. Prawdziwie straszna jest inna rzecz. W naszym budynku znajduje się "ochrona". Nie jest to najlepsze określenie, ponieważ panowie Ci oprócz legitymowania gości i pilnowania terenu posesji zajmują się też drobnymi naprawami, utrzymywaniem ogródka, jak i załatwianiem różnego rodzaju problemów mieszkańców. Bardziej to przypomina recepcję w hotelu niż ochronę. Ale do meritum. Jesteśmy jedynymi mieszkańcami terenu, którzy mówią im rano dzień dobry.

Wszyscy Brazylijczycy traktują ich jak powietrze, odzywając się tylko wtedy, gdy czegoś potrzebują. Straszna była scena, gdy pewnego ranka mieliśmy jechać windą do siebie wraz z jakimś innym mieszkańcem. W windzie stał jednak jeden Pan z obsługi i majstrował coś przy panelu. Brazylijczyk nie wszedł do windy póki ochroniarz nie wyszedł. Jest w tym jakaś przewrotność ogromna, że tubylcy są tu tak niesamowicie serdeczni, radośni w stosunku do obcokrajowców i potrafią się tak odnosić do ludzi z niższej klasy społecznej.

Problemem nie do pokonania jest jednak brak świadomości. Mało kto tu widzi problem, albo swoje niewłaściwe zachowanie. Uczestniczyliśmy raz w dyskusji na temat rasizmu w Brazylii. Debata była międzynarodowa, partycypowali w niej studenci z FGV (czyli można się spodziewać, że stosunkowo wykształceni ludzie o pewnym poziomie społeczno-kulturalnym). Ciężko będzie mi zapomnieć jedną z wypowiedzi:

- Uważam, że u mnie w domu panie sprzątające są dobrze traktowane. Nie to, co gdzie indziej. Mogą np. siedzieć z nami przy stole...

Nie no, racja. Pewna znajoma mieszka u rodziny Brazylijskiej, która ze swoimi paniami sprzątającymi porozumiewa się za pomocą karteczek, by się do nich nie musieć odzywać...

czwartek, września 14, 2006

Co nam chodzi po głowie...

MAKE YOUR OWN KIND OF MUSIC

Nobody can tell ya;
There's only one song worth singin'.

They may try and sell ya,
'cause it hangs them up
to see somone like you.

But you've gotta make your own kind of music

sing your own special song,

make your own kind of music even if nobody

else sing along.

You're gonna be knowing

the loneliest kind of lonely.

It may be rough goin',

just to do your thing's

the hardest thing to do.

But you've gotta make your own kind of music

sing your own special song,

make your own kind of music even if nobody

else sings along.

So if you cannot take my hand,

and if you must be goin',

I will understand.

You gotta make your own kind of music

sing your own special song,

make your own kind of music even if nobody

else sings along.

Mama Cass Elliot, 1969

wtorek, września 12, 2006

Banany

..:: Tak rosną banany. Loga Chiquity nie stwierdzono :P ::..

Kurytyba...

Brazylia jako jedyny z południowoamerykańskich krajów bezkrwawo i bezwojennie uzyskał suwerenność, więc oczywiście musi bardzo hucznie obchodzić dzień niepodległości - 7 września. A było to tak. Gdy w roku 1807 Napoleon ze swoim dzielnym, francuskim wojskiem (ale ładny oksymoron mi wyszedł) zmierzał w kierunku Półwyspu Iberyjskiego, jeszcze dzielniejszy portugalski dwór postanowił się ewakuować do swojej zamorskiej kolonii. Do tego czasu Brazylii była traktowana przez Portugalczyków raczej eksploatacyjnie. Tu coś wydobyć, tu coś zasadzić, tu coś ściąć, ale osiedlić? W życiu...

Niemniej jednak w roku 1807 musiała nastąpić pewna zmiana. Razem ze sobą król przywiózł cały dwór, 60 tysięcy książek, malarzy, rzeźbiarzy, pisarzy, architektów, naukowców, piekarzy, żeglarzy, rusznikarzy, poetów, błaznów, muzyków i niemałą rzeszę kurtyzan. Życie kulturalne w Brazylii zaczęło rozkwitać. Dla przywkłych do cywilizacji Europejczyków ciągle był to bardzo egzotyczny kraj. Gdy w 1812 roku dzielne, francuskie wojska dokonywały taktycznego odwrotu spod Moskwy portugalski król zaczął przebąkiwać coś o powrocie do ojczyzny. Na wszelki wypadek postanowił odczekać jeszcze trochę czasu.

Problem był taki, że jego najstarszemu synowi Pedro II życie wśród książek, malarzy, rzeźbiarzy etc. bardzo się spodobało i nie miał najmniejszego zamiaru wracać do Europy. Został więc na miejscu i w 1822 roku ogłosił niepodległość Brazylii, a siebie samego imperatorem. Portugalia nie protestowała za bardzo.

Na skutek tych wydarzeń w roku pańskim 2006 Brazylijczycy mieli wolne w czwartek. Długi weekend nie jest zjawiskiem typowym dla Europy więc wszyscy zrobili tu sobie piknik. My też...

Pojechaliśmy na 4 dni do Kurytyby, jakieś 400km na południowy-zachód od Sao Paulo. 9 osób, dwa samochody: Aga, Dragan, Filipe, Fabiano, Bennoit, Fanja, Katalina, Angela i ja + Fiat Palio i Opel... przepraszam, Chevrolet Vectra. A wyglądało to tak:

..:: Joinville, aleja palmowa ::..

..:: Joinville, dzwonnica katedry ::..

..:: Joinville, widok ogólny ::..

..:: Czasami tęsknię za długimi włosami ::..

..:: Jednak w Brazylii są też ładne miejsca, Morretes ::..

..:: Droga nad morze, gdyby nie chmury widać by było zatokę ::..

..:: W dzielnicy włoskiej robią wino w takich budynkach, Kurytyba ::..

..:: Zmarznięte misie przed palmiarnią, Kurytyba ::..

..:: Pociąg do europejskiego luksusu, Kurytyba ::..

..:: Przystanki autobusowe, Kurytyba ::..

..:: Gdzieś na trasie ::..

..:: "A Irlandia podobno jest taka zielona, jak włosy syreny o świcie..." :] ::..

..:: Żeby nie było, że w domu siedzę i szukam na google zdjęć z Brazylii :] ::..

..:: I tak przez 400 km... ::..



..:: Tak wyglądają parki miejskie w Brazylii, Kurytyba ::..

Ruszyliśmy w czwartek o 5 rano, żeby uniknąć typowych w Sao Paulo korków. Prawie się udało. Pogoda nie zachęcała do podróży, ale postanowiliśmy być twardzi. 6 stopni, ale w końcu nie takie mrozy się przetrwało. Filipe wypożyczył samochód, zadziałał skromnie i na kilka dni stał się posiadaczem Chevroleta Vectry. Jak na warunki brazylijskie auto miało maksymalne dostępne wyposażenie. Z europejskiego zestawu fabrycznego brakowało tylko poduszek powietrznych. Przy okazji dowiedziałem się, że w Brazylii za ogrzewanie w samochodzie należy dopłacić, a ABS i wspomaganie kierownicy są na razie w fazie testów.

Droga upłynęła szybko, bezstresowo i przyjemnie. Na miejsce dotarliśmy cali i bez większych przygód. Po przyjeździe poszliśmy na obiad, a potem połaziliśmy po Kurytybie. Park, starsza część miasta, katedra, palmiarnia. Wieczorem Filipe chciał nam zrobić niespodziankę i zabrać nas do polskiej restauracji. Wyszukał gdzieś w informatorze turystycznym adres i przez 1,5h szukaliśmy miejsca. Na szczęście ktoś życzliwy powiedział nam, że knajpkę zlikwidowano, więc musieliśmy się zapchać pizzą.

Mieliśmy nadzieję się ogrzać w hotelu. Gdy okazało się, że klimatyzator w naszym pokoju jest zepsuty, pani w recepcji zamieniła nam wszystkim piętra. Ale summa sumarum miło było mieć prysznic z dwoma kurkami i normalnym ciśnieniem wody. No i ciekawa była wyprawa do sauny z elektrycznym piecykiem i marmurową podłogą.

Z Kurytyby jest około 100km do morza. Rzut beretem, a droga jest bardzo malownicza, więc wybraliśmy się na przejażdżkę. Po drodze jest mnóstwo starych, uroczych miasteczek, więc przystanków było bez liku. Piraquara, Morretes, Antonina. Wszystkie podobne i w europejskim stylu. Po obiedzie wróciliśmy do Kurytyby i zaczęliśmy oglądanie parków miejskich, które w tym mieście są prawdziwymi dziełami sztuki. Przed snem mała wyprawa do dzielnicy włoskiej.

Joinville jest uważane za "niemieckie"miasto w Brazylii. Faktycznie mnóstwo tam imigrantów z Niemiec, a nad miastem góruje 10-piętrowy Tannenbaum Hotel zwieńczony pięknym, alpejskim dachem. Próbowaliśmy znaleźć w mieście jakąś miła kawiarenkę, by się kawy napić. Po 2h szukania poszliśmy do centrum handlowego, bo nigdzie nic nie było.

Ostatniego dnia zjeździliśmy wszytskie pozostałe w Kurytybie parki i pojechaliśmy do domu. Kilka godzin podróży, 50-kilometrowy korek przy wjeździe do Sao Paulo i już o 1 w nocy można było iść spać...

My Favourite Places (part 3)

..:: Sao Paulo by night, widok z pokoju ::..

czwartek, września 07, 2006

Policia Federal, czyli dramat w trzech aktach...

WSTĘPNIAK

By móc legalnie przebywać w pięknej brazylijskiej ziemi dłużej niż 90 dni potrzeba wizy, a po przylocie na miejsce należy się zarejestrować w budynku Policji Federalnej. Koszt całego przedsięwzięcia, ilość dokumentów na to potrzebna pozwalają domniemywać, że zdecydowana część brazylijskiego PKB pochodzi z opłat urzędniczych, a najprężniej rozwijającą się gałęzią przemysłu jest produkcja papieru. Szczęściem jesteśmy już legalnymi rezydentami w Brazylii.

PROLOG

Pierwszą czynnością jaką musieliśmy zrobić było potwierdzenie autentyczności naszego paszportu. Musieliśmy się udać do specjalnego miejsca. Coś jak polski notariusz. Różnica polega na tym, że w Brazylii każdy skserowany świstek musi być w tym miejscu autoryzowany jeśli się chce by miał jakąkolwiek wartość. Jeśli się chce by kopia była "zgodna z oryginałem" to nie może na niej być pieczątki osoby, która np. kserowała dokument, tylko taki znaczek skarbowy. A kosztuje on sporo.

Żeby potwierdzić autentyczność paszportu trzeba skserować każdą stronę, na której jest jakikolwiek wpis, czy stempel. Oczywiście cena za jedną kartkę nie należy do cen z dolnej półki. Mam wrażenie, że byliśmy w najbardziej luksusowym punkcie ksero w moim życiu. Poszliśmy we czwórkę z Draganem i Felipe zautoryzować nasze paszporty. Miejscowy notariusz wygląda jak turecka budka z kebabem. Na rogu wysokiego budynku znajduje się okienko, w którym facet odbiera dokumenty. Przed okienkiem znajdują się ławeczki dla petentów. Po półgodzinnie szczęśliwy klient uboższy o kilkadziesiąt reali ma już gotowy odpis z dokumentu.

AKT I

W zeszłym tygodniu w czwartek pojechaliśmy załatwić sprawę z Policia Federal. Pierwsza sprawa - budynek policji federalnej, miejsca, gdzie każdy obcokrajowiec przyjeżdżający do Sao Paulo na dłuższy (ponad 90 dni) czas musi się zarejestrować, z nieznanych dla mnie przyczyn położony jest na obrzeżach miasta. W miejscu dość niedostępnym pod każdym względem.

Żeby dotrzeć na miejsce musieliśmy jechać wszystkimi trzema liniami metra. Potem przesiedliśmy się do pociągu podmiejskiego i już po trzech przystankach wysiedliśmy na stacji rodem z westernu. Ani żywej duszy, spalona słońcem ziemia i tylko gazeta unoszona z wiatrem. Ten piękny obrazek psuł niestety wysoki na 3 metry betonowy mur zwieńczony pięknym, industrialnym drutem kolczastym, który odgradzał stację od otoczenia. Po jednej stronie torowiska wyrastały ponad murem wysokie, prostokątne bryły nowoczesnych apartamentowców. Po drugiej stronie zrujnowane fawele wspinały się w górę zbocza. Zapach, który stamtąd dochodził nie był najpiękniejszy. Na szczęście wyjście ze stacji było na stronę chronionego osiedla.

Po opuszczeniu peronu zapytaliśmy pierwszego przechodnia o budynek policji federalnej. Po wyczerpującym tłumaczeniu stwierdziliśmy, że lepiej będzie wziąć taksówkę. Faktycznie budynek policji był prawieże przy stacji. Jechaliśmy chyba 15 minut.

Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem tak brzydki budynek. Szary, nieregularna bryła, nad cuchnącym kanałem. Myślę, że lokalizacja ma na celu odstarszenie wszelkich potencjalnych imigrantów przed osiedlaniem się w Brazylii.

Weszliśmy do środka, bramki, wykrywacze metalu, ochrona. Jakoś mam wrażenie, że to tylko dla picu. Zważywszy na ilość metalu, którą wniosłem do środka... Pani na recepcji oglądnęła nasz paszport, obfotografowała nas z każdej strony i kazała iść na trzecie piętro. Chyba...

To co się działo na trzecim piętrze nie sposób opisać słowami. Wyglądało to jak szatnia w teatrze. Długa lada wzdłuż ściany, a za ladą panienki. Gdzieś wysoko zawieszone karteczki, co która pani robi, a na środku pomieszczenia krzesełka by petenci mogli siedzieć. Oczywiście petentów było 3 razy więcej niż krzesełek. Większość wyglądała, jakby ich 3 sekundy wcześnie teleportowano sprzed jakiejś chatynki głęboko w Amazonii, gdzie cywilizacja dociera 2 razy w roku razem z zapasami. Zresztą podobnie też pachnieli...

Udało nam się za trzecim podejściem wybrać panią, która zajmowała się takimi jak my. Oczywiście, jak na osobę obsługującą przybyszów z Europy przystało, można się z nią było porozumieć w dowolnym europejskim języku. Pod warunkiem, że był to portugalski. Szczęściem za nami obsługowana miała być jakaś pani, która słyszała coś o angielskim. Bez jej pomocy nigdy w życiu byśmy się nie dogadali. A teraz co się stało...

Dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę myślą Brazylijczycy o Polsce. Niby wszystko w porządku, super, jesteście z Polski, ale tak po prawdzie nasz piękny, nadwiślański kraj jest dla nich tym, czyym dla nas Mongolia. Każdy coś słyszał, ale mało kto chciałby jechać. Otóż na naszej brazylijskiej wizie w paszporcie napisany jest nr ustawy, na podstawie której wiza została wydana. Otóż numer był zły. W tak zwanym międzyczasie zmieniono prawo, na podstawie którego wydaje się wizy. Międzyczas jest definiowany jako październik 2005. Od tego czasu ambasada Brazylii w Warszawie nie została poinformowana o zmianie tego prawa. Ciężko się było oswoić z myślą, że ambasador Brazylii w Warszawie jest zsyłany w dyplomatyczny niebyt.

Musieliśmy udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych by tam wydano nam nową wizę, albo raczej uaktualnienie starej. Ministerstwo Spraw Zagranicznych szczęściem znajduje się niedaleko ostatniej stacji metra, więc jak już stamtąd wychodziliśmy nie musieliśmy brać żadnych dodatkowych środków transportu.

Patricia z MSZu zabrała nasze paszporty, podania o wizę i powiedziała, że zadzwoni, jak wszystko będzie gotowe. Do dwóch tygodni...

Zapomniałem dodać, że za każdy niezarejestrowany dzień powyżej 30 dni pobytu w Brazylii płaci się karę 8R$. To był nasz 26 dzień...

AKT II

Szczęściem Patricia okazała się być, jak na brazylijskie warunki nadczłowiekiem i zadzowniła tego samego dnia wieczorem. Załatwiła wszystko i mogliśmy odebrać nasze paszporty z nową naklejką w środku.

Pojechaliśmy do MSZu. Kilka słów na temat budynku. Wygląda jak zimnowojenny bunkier, który narodził się w głowie chorego modernisty. Przepraszam nie zrobiłem zdjęcia. Na ogromnym (naprawdę ogromnym) betonowym placu, ogrodzonym zielonym, metalowym płotem znajduje się garść betonowych, białych, niskich budynków o kopulastych, pofalowanych kształtach. Na niektórych ścianach znajdują się tafle czarnego szkła. Efekt jest piorunujący. Złota Malina architektów gwarantowana.

Wejście do budynku spraw konsularnych przyprawia o dreszcze. W białej, betonowej ścianie znajdują się metalowe drzwi rodem prosto z łodzi podwodnej. Podobnej wielkości i kształtu. Brakuje tylko tego pokrętła na środku. Po wejściu do środka człowiek zostaje przytłoczony marmurem na ścianach i czarną skórą foteli w poczekalni. Ściany są w środku szklane, tak że można widzieć, jak pracują ludzie. Ale z kolei schody prowadzące do podziemi, gdzie znajduje się biuro konsularne są zrobione z surowego betonu. I cały efekt szlag trafia...

Patricia czekała z naszymi dokumentami. Była bardzo sympatyczna i w ogóle super. Postanowiliśmy ją wykorzystać. Daliśmy jej formularz, który dostaliśmy na policji, by pomogła go nam uzupełnić. To była jedna z naszych najmądrzejszych decyzji. Bez niej nigdy byśmy tego nie zrobili. Ona zresztą też miała problem. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom, gdy stała ze swoimi kolegami z biura i we trójkę debatowali, co trzeba w poszczególne pola wpisać. Nie ma to jak druczek przyjazny użytkownikowi.

Oczywiście paszport, który dostaliśmy z powrotem miał nową naklejkę. A co to znaczyło? Że trzeba jechać jeszcze raz go zautoryzować. A najbliższy notariusz był 40 minut drogi od MSZu. Trzeba było go więc odwiedzić. Zajęło nam to tyle czasu, że już nie zdążylibyśmy jechać na policję tego dnia...

AKT III

Po weekendzie, w poniedziałek o 8:30 rano byliśmy już na stacji metra. Niedługo po 9 złożyliśmy dokumenty na policji. Paszport, potwierdzenie opłaty dwóch podatków, podanie o wizę, wypełniony formularz, dwa zdjęcia zrobione w automacie przed wejściem (jak kiedyś mnie wsadzą do więzienia to będą jak znalazł) i trzeba było czekać. Od 40 minut do 3 godzin. Pani nie była w stanie powiedzieć jak długo.

Procedura wyglądała w ten sposób. Siedzisz, czekasz, po jakimś czasie przez białe drzwi wychodzi pani z jakąś karteczką i wykrzykuje imiona. Jak masz szczęście to wyczyta Twoje. Czekaliśmy aż sobie połamie język.

Gdy po 45 minutach wyszła i zaczęła coś bełkotać, a nikt nie podszedł, to stwierdziłem, że to moja kolej. Miałem rację. Pani złapała mnie za rękę, oddała paszport plus jakiś świstek, kazała wszystko to torby wsadzić i pokazać ręce, po czym ściągnęła mi odciski palców. Strasznie dziwne doświadczenie. Wspominałem coś już o więzieniu?

Na odchodnym kazała jeszcze zawołać "tą drugą", zupełnie jakby wymówienie: Agnieszka Maciejczyk sprawiało jakikolwiek problem. Im tu dłużej jestem, tym mniej rozumiem ten naród. Nawet udało nam się tak bardzo nie spóźnić na zajęcia...

Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie będę musiał oglądać budynku Policia Federal w Sao Paulo. Chyba, że przez wizjer w samolocie do Europy...

Pogoda 2

..:: żeby nie było, że kłamiemy, że zimno ::..

środa, września 06, 2006

Biznes

..:: Pricewaterhouse Coopers po brazylijsku ::..

sobota, września 02, 2006

Despachante

Taki miejscowy zwyczaj, ale żeby go dobrze zrozumieć potrzebne są przykłady.

W Brazylii z prawem jazdy jest podobna sprawa, jak w Polsce. Dostajesz mandat, płacisz, a na konto wpadają ci punkciki. Jak ich będzie za dużo to tracisz uprawnienia do prowadzenia samochodu i musisz jeszcze raz egzamin zdawać (a nie jest to tutaj proste). Mauro miał pecha. Jechał za szybko, po pijaku. Został złapany. Cztery razy. Zabrano mu prawo jazdy. Mauro jest jednak uzależniony psychicznie od samochodu i potrzebuje jeździć nim do pracy. W związku z tym dzwoni do Despachante.

Ligia chce założyć własną firmę. Ma świetny pomysł na biznes. Niemniej jednak jest to dość skomplikowane i trwa długo. Ma trzy opcje. Czekać 90 dni, coś pokombinować i czekać 30 dni, albo założyć firmę w 48 godzin. Ligia wybrała trzecią opcję, ale musiała się skontaktować z Despachante.

Felipe dostał powołanie do wojska. Musi odbębnić swoje w kamaszach. Felipe jednak lubi rozrywkowy tryb życia, imprezy, dziewczynki. Zakoszarowanie na kilkanaście miesięcy na pewno dobrze by mu nie zrobiło. Ponadto plany na życie... Zamiast ukrywać się przed żandarmerią postanowił załatwić swoją sprawę. Skorzysta z usług Despachante.

Na szczęście naszym bohaterom ktoś kiedyś polecił usługi jakiegoś dobrego, sprawdzonego Despachante. Kontaktują się z nim, a Despachante udaje się do urzędu komunikacji i zaprasza naczelnika na kolację. Po kolacji jakimś dziwnym sposobem punkciki Mauro gubią się w systemie i może dalej jeździć. Potem Despachante udaje się do urzędu skarbowego z pięknym prezentem dla pracowników i po 48 godzinach w trybie ekspresowym firma Ligii jest zarejestrowana i może prężnie się rozwijać. Na sam koniec dnia Despachante znajduje miejscowego przedstawiciela WKU, wręcza mu bon na trzydniowe wakacje na plaży w Paraty. Następnego dnia papiery Felipe spadają za jakąś szafę i zostaną najpewniej znalezione, gdy Felipe będzie już dziadkiem.

Otóż w Brazylii nie ma problemu korupcji urzędników. Nikt nikomu nie wręcza nielegalnie łapówek. A jeśli już to jest to zjawisko marginalne. Nie znaczy to oczywiście, że łapówki nie są przyjmowane. Są, są... I to nawet częściej, więcej i bardziej niż w Polsce. Ale zajmują się tym zawodowo owi Despachante. To jest ich praca. I robią to absolutnie legalnie. Mają zarejstrowaną działalność gospodarczą i od swoich zysków zwyczajnie płacą podatki. Wszystko zgodnie z literą prawa.

Relatywizm moralno-prawny sprawia, że choć przyjmowanie łapówek nie jest dozowolone prawnie, to udzielanie ich przy pomocy Despachante jak najbardziej. I państwo jeszcze z tego korzyści czerpie. Prawda, że pomysłowe?

A jakie korzystne dla społeczeństwa. Jak chcesz mieć coś załatwionego nie nurtują cię wyrzuty sumienia, że musisz kogoś kupić i możesz zostać nakryty. Masz od tego ludzi. Kupiłeś usługę, dostaniesz rachunek.

piątek, września 01, 2006

Neighbours and Friends - Katarina Vitkova a.k.a. "Lady Girl"

Katarina Vitkova jest Słowaczką z Bratysławy. Nie jest jednak dumna ze swojego pochodzenia. Ma mnóstwo... "szczególnych cech charakteru, które de facto są problemami, ale jednak nie sprawiają jej kłopotu, tylko nadają takiej specyficznego rysu osobowości".

Katrina jest chyba najbardziej pechową osobą jaką znam. Nasze przygody z samolotami, łóżkami, przysznicem, czy Policją Federalną są niczym w porównaniu z tym, co ją spotyka.

Wiele ludzi częstuje nieznajomych na ulicy papierosami. Ale tylko za Katariną taki facet poszedł. Dzwonił domofonem do mieszkania, do którego weszła (kolacja u znajomego) i mówił, że jechali razem taksówką, a Katarina nie zapłaciła i mu wisi 50R$. Psychole się zdarzają. Ale ten wezwał policję, która chciała ich wziąć na komisariat celem wyjaśnienia sytuacji...

Jesteśmy z uczelni z całego świata. Waszyngton, Kopenhaga, Tokio, Londyn, Los Angeles, Paryż, itd. Uczą nas bardzo różni ludzie. Ale tylko profesorowie Katriny nie mogli się przez pierwsze dwa tygodnie zajęć zdecydować, czy akcpetują sylabus przedmiotów, na które się dziewczyna zapisała. Jeśli nie akceptują, to trzeba Katarina musiałaby zapłacić za nie. I ona jako jedyna nie wiedziała na co może się zapisać i na co ma chodzić.

I to ją dzisiaj uczelnia macierzysta - Uniwersytet Bocconi w Mediolanie - skreśliła z listy studentów. Jest to uczelnia prywatna. Katarina nie płaciła czesnego z racji bardzo dobrych wyników w nauce. Niestety ichniejszy dziekanat zgubił jakieś wyniki egzaminów, coś tam pokręcił (miło wiedzieć, że dziekanaty wszędzie są takie same) i na chwilę obecną:
- Katarina jest dłużna Uniwersytetowi Bocconi 15000€ za czesne. Wg uniwersytetu nigdy nie miała dobrych wyników w nauce, więc jest winna im czesne...
- Katarina ponieważ nie jest studentką macierzystej uczelni, przebywa w Brazylii nielegalnie i będzie musiała zapłacić za naukę tutaj...
- Generalnie musi się zjawić w przyszłym tygodniu w Mediolanie, jeśli chce spróbować coś odkręcić. Zgadnijcie, jak to jest z miejscami w samolotach...

..:: "Lady Girl" ze swoimi atrybutami ::..

Na co dzień, gdy pech nie jest jej drugim imieniem, Katrina jest sympatyczną, zdecydowaną osobą, która ma wszystkie najlepsze cechy osoby, która daleko w życiu zajdzie. A że po trupach to już zupełnie inna historia.

Wydaje mi się, że Katarina jest uzależniona od większej ilości rzeczy, niż my wszyscy razem wzięci. Wypala półtorej paczki papierosów dziennie, pije tylko Coca-Colę light, jest w stanie o pierwszej w nocy iść na stację benzynową po pudełko lodów, a pod koniec pobytu tutaj będzie najprawdopodobniej alkoholiczką.

Miejmy nadzieję, że ten pobyt dojdzie do skutku i wróci do nas...

3:48 A.M.

Zdarzyło się wczoraj.

Chyba usłyszałem huk. Nagle obudziłem się w nocy o 3:48. Zaspana część mojego umysłu wołała głośno spać i podpuszczała moje powieki by z powrotem opadły na oczy. Ta trzeźwa część mózgu krzyczała, że z łóżkiem coś jest zdecydowanie nie w porządku. Co prawda spanie przy głównej ulicy znieczuliło mnie na nocne hałasy, ale coś było nie w porządku. Ciekawość, a może niepokój, a w zasadzie chyba jedno i drugie zwyciężyły. Postanowiłem się otrzeźwić.

Odwróciłem się na drugi bok. Aga miała oczy szeroko otwarte i patrzyła na mnie... z góry. Wreszcie błędnik mi podpowiedział, że krzywo leżę. Zdezorientowany mózg w rozpaczy rzucił myśl: "trzęsienie ziemi" i podpowiadał bym szybko schował się pod stołem. W końcu na Discovery tak radzili. Szczęściem świadomość w porę się zorientowała, że w pokoju nie ma stołu i powstrzymała ciało przed jakimś głupim wybrykiem jednocześnie strofując mózg: "Głupku, Sao Paulo, trzęsienie ziemi? zastanów się!". To się zastanowiłem.

Gdy już zaanalizowałem sytuację to doszedłem do wniosku, że łożko się pod nami zarwało, a przynajmniej jego część. I co? I miałem rację. Zapaliliśmy światło i okazało się, że faktycznie pękła rama od łóżka. W jednym miejscu, przy spawie, w rogu. I wszystko poszło w dół. W domu wziąłbym książki, podłożył pod to drewnianie rusztowanie i położył się spać. Ale jakoś tu nie mamy książek.

15 minut kombinowałem. Ale się udało. Z blatu od taboretu, kawałków sznurka i czegoś, czego nie udało mi się zidentyfikować, a zostało znalezione pod zlewem w kuchni udało mi się zrobić całkiem solidną konstrukcję. McGyver by się nie powstydził.

Gdy się obudziłem rano postanowiłem obejrzeć skalę zniszczeń. Pękła rama. Nocna diagnoza była trafna. Łóżko jest chyba zdobyczne. Przywiezione jako łup z jakiejś wojny. Sądząc po stanie ramy wywieziono je z Berlina w 45'. Spaw zardzewiał i dlatego puścił. W sumie dobrze, że mi się kawałek ramy w oko nie wbił.

Rano napisaliśmy do właścicielki, żeby kupiła nam nowe łóżko. Były z nią pewne problemy. Wpierw mówiła, że nie ma sprawy, później wysłała maila, że jednak musimy zapłacić. Potem się zdenerwowałem i napisałem jej, co o tym myślę. Kobieta zadzwoniła do Agnieszki, była strasznie przejęta. Chyba nie jestem dobrym dyplomatą...

Ale za to negocjatorem świetnym. Jutro będzie nowe łożko. Za friko...