wtorek, maja 22, 2007

Praha 2007

Na długi weekend majowy wyrwaliśmy się na 4 dni do Pragi. W zasadzie nic się nie działo, a o Pradze można by pisać latami. W zasadzie najlepiej by było obejrzeć o co chodzi...


..:: Praha 2007 ::..

piątek, marca 23, 2007

Cavalese 2007 - droga do Arta Terme

Po spędzeniu upoj(o)nego tygodnia w Cavalese pojawiła się konieczność dotarcia do pracy. Nie musiałem opuszczać do tego celu Italii i nawet odległość nie wydawała się być przerażająca. W końcu oba miasteczko dzieli odległość raptem stukilkudziesięciu kilometrów. Podtrzymywany na duchu przez różnej maści doradców nie szukałem możliwości przetransportowania się z miejsca na miejsce, gdy byliśmy jeszcze w Polsce.

Na miejsce okazało się jednak, że sprawa wcale nie wygląda różowo. Nie bardzo udało mi się otrzymać pomoc z rąk osób podobno zaznajomionych ze zwyczajami tubylców. Plany bezproblemowej podróży zaczęły się sypać, pojawiły się narzekania i wspomnienia, jak to łatwo podróżować w Ameryce Łacińskiej, a w centrum Unii Europejskiej są takie problemy.

W końcu postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce, podziękowałem niedoszłym pomocnikom i zacząłem się zastanawiać co tu zrobić. Wszelkie pomysły zabrania się z drugim autobusem gdzieś po drodze odpadły, no i nie wiedząc, co począć udałem się do informacji turystycznej.

Mimo sjesty miła Pani szybko sprawdziła co i jak. Otrzymałem pięknie wydrukowane możliwe połączenia wraz z prawdopodobnymi cenami. Wszystko jasno i przejrzyście. 13 godzin podróży, 5 przesiadek. Sporo jak na 100 ileś kilometrów. Ale nie było wyjścia.

W sobotę rano obudziłem się przed szóstą, wziąłem swoje dwa plecaki i obie pary nart i poszedłem obudzić braci S. Na szczęście starszy S. wpadł do nas na kilka dni ze swojego stypendium na jednej z włoskich uczelni. Zgodził się bez żadnych ale podwieźć mnie na dworzec autobusowy. Jako, że obaj bracia byli ledwo ciepli po nocnej zabawie i cierpieli na widoczny syndrom dnia poprzedniego, usiadłem za kółkiem fiata uno i się odwiozłem jako kierowca na dworzec.

Już o siódmej wsiadłem do autobusu do Ory. Już na miejscu pierwsze zaskoczenie - kasy zamknięte. Postanowiłem nie poddawać się jednak na tym etapie drogi i po dłuższych studiach udało mi się zakupić bilet w stojącym w holu automacie. Mina mi zrzedła co prawda, gdy zamiast 13€ reszty dostałem jakiś kawałek papieru zapisany niestety całkowicie niezrozumiałym włoskim szlaczkiem. Postanowiłem się zająć tym w późniejszym czasie.

Humor poprawiał mi bardzo stan dworca. Wszystko było czyściutkie i zgrzebne. No ale mała mieścina w górach, blisko turystów, musi być ładnie. Z niepokojem czekałem więc na pociąg. Zwłaszcza, że drugi etap podróży miałem przebyć koleją regionalną miejscowego PKP. A wszyscy wiemy jak wyglądają polskie osobówki z Suchej Beskidzkiej do Krakowa.

Okazało się, że włoskie regionalki mają standard wyższy niż polskie InterCity. Czyste, świeże wygodne, żyć nie umierać. Podróż minęła szybko i bezboleśnie.

Dworzec w Weronie przywitał mnie mżawką i sporym ruchem. Zarzuciłem klamoty na grzbiet i ruszyłem do holu zakupić bilety na dalszą podróż. Zdębiałem na widok tłumu kłębiącego się przy kasach. Do odjazdu pociągu zostawało około 20 minut, więc postanowiłem jeszcze raz zmierzyć się z automatami. W mieście Romeo&Julia Co. były one dużo bardziej skomplikowane niż w Orze, a zarazem dużo bardziej przyjazne użytkownikom. Kupiłem sobie od razu bilet na następny etap podróży.

Cieszyłem się na myśl, że kolejne dwa soki odbędą się przy pomocy IC. Niby pociąg, pociągowi nierówny. Teoria ta jest słuszna, jednakże w Italii jest ona jakby postawiona do góy nogami. Te IC, którymi jechałem ledwo, ledwo można porównać do polskich pospiesznych. Brudno, gorąco, no i dziki tłum.

Włosi mają jeszcze bardzo ciekawe podejście do miejscówek. Gdy dopchałem się do swojego przedziału i pokazałem osobie zajmującej moje miejsce miejscówkę, spotkało mnie wzruszenie ramion. Wytłumaczono mi, że tu generalnie nikt nie robi sobie z miejscówek nic i większość pasażerów w ogóle ich nie kupuje. Co kraj, to obyczaj. I tak ze wszystkimi klamotami wygodniej mi było na korytarzu...

W Wenecji przynajmniej nie musiałem zbyt długo czekać na IC do Udine. A dworzec był dość straszny. Taka lepsza Warszawa Wschodnia, z podobnym elementem kręcącym się tu i ówdzie.

Na szczęście IV etap podróży spędziłem samotnie. Byłem chyba jedynym pasażerem w wagonie. Na miejsce w Udine pozostało mi tylko zlokalizować dworzec autobusowy. Wysiadając z pociągu miałem głęboką nadzieję, że nie będę musiał latać przez pół miasta. Szczęściem musiałem przejść raptem kilkaset metrów. A i tak ciężar bagaży dał się we znaki.

W ciągu 30 minut znalazłem się już w autobusie do Tolmezzo - ostatniego przystanku po drodze. Kierowca autobusu miał wszystkie stereotypowe cechy włoskiego użytkownika dróg. Łamał wszelkie możliwe przepisy za wyjątkiem ograniczenia prędkości do 130 na autostradzie. Pewnie dlatego, że bus miał blokadę na 103km/h. W czasie jazdy wyciągał przez pięć minut z zagraconego schowka wielkie na pół twarzy okulary przeciwsłoneczne. Nie wspomnę, że w trakcie tej czynności ze trzy razy krawężnik przytarliśmy i mało co nie skasowaliśmy takiego czerwoniutkiego fiacika. No i non-stop mamrotał po drodze "pochwały" pod adresem innych użytkowników drogi. Spośród wszystkich pochlebstw najczęściej pojawiało się coś w stylu "vaphancoulo". Pewnie znaczy to Ale Kozak!, czy coś w tym stylu.

W Tolmezzo opuściło mnie szczęście. Znalazłem się 7 kilometrów od celu podróży i spóźniłem się 8 minut na autobus do Arta Terme. Spędziłem upojne dwie godziny na dworcu, który był najwyraźniej miejscem spotkań miejscowych dresów. Musiałem jednak bardzo groźnie wyglądać ze swoją kanapką z serem, bo nikt mnie nie zaczepił.

Na koniec 13-godzinnej podróży pan kierowca autobusu do Comeglians, zmienił trochę trasę w Arta Terme i mnie podwiózł prawie, że pod sam hotel. Taki miły akcent na zakończenie dnia.

Podsumowując nie taka podróż straszna jak ją diabeł malował przed wyruszeniem w drogę. I bardzo dobrze...

czwartek, marca 22, 2007

Cavalese 2007

Zima 2007 minęła pod znakiem sesji składającej się z jednego (słownie 1-ego) egzaminu, który i tak uniemożliwił mi spędzenie dodatkowych dwóch tygodni w Alpach.

Tak naprawdę zima zaczęła się 22 stycznia. Ambitne plany siedzenia w górach i oddawania się białemu szaleństwu poszły tam, gdzie i król piechotą chodzi... Na dobrą sprawę gdy pogoda umożliwiła pierwsze szusy po tej stronie równika to trzeba było zacząć chodzić na uczelnię. Na szczęście i tak dałem radę poświęcić odrobinkę czasu na upojne chwile z moimi kochanymi bliźniaczkami. Choć z roku na rok siostry von Fischer są coraz to dojrzalsze, to ciągle charakteryzują się nieodpartym pięknem, czarem no i co tu dużo nie mówić. Pociągające są strasznie...

Tegoroczny sezon alpejski poświęcony został w całości Italii. Cavalese (sekcja narciarska SGH) oraz Arta Terme (Sport-Partner) zostały zaliczone jedno po drugim. Kluczowe wspomnienia: gigant na czarnej trasie, 13 godzin podróży włoskim transportem publicznym pomiędzy obiema miejscowościami (5 przesiadek!!), no i nocna zdobywanie miasta - szarża na krzesłach ze stołówki na municipio.

Zobaczcie sami:


..:: Cavalese 2007 ::..

No i na koniec AMPy w Zakopanem. V miejsce drużynowo ogólnie 18 indywidualnie, no i w kategorii akademie złoto drużynowo i brąz indywidualnie. To było coś...

niedziela, lutego 11, 2007

Recife & Olinda

..:: Forre na ulicach Olindy ::..

..:: Olinda w pełnej okazałości ::..

..:: Plaża w Recife ::..

..:: Piękną wiosnę mieliśmy w listopadzie ::..

środa, stycznia 31, 2007

Amazonia

Pisałem tego posta 3 razy... za każdym razem, gdy byłem już na końcu kasowała mi się cała treść. A zawsze długi był. Bardzo mnie to zniechęciło do pisania. Bardzo. Zważywszy jeszcze na fakt, że w jesiennej scenerii polskiej zimy ciężko mi było wprowadzić się w duszny, wilgotny i gorący klimat brazylijskiej dżungli. Postanowiłem więc zakończyć dzieło umieszczając tylko zdjęcia...

..:: Amazonka pod koniec pory suchej, z niebieską płachtą nasz środek lokomocji ::..

..:: Zaślubiny wód, Rio Negro łączy się z Solimoes dając początek Amazonce ::..

..:: Pousada Amazonia, tam mieszkaliśmy ::..

..:: Mrówki halucynki, Indianie używają ich jadu do wprowadzania się w trans ::..

..:: Pirania. Trzy złowiłem... :) ::..

..:: Kąpiel w Amazonce ::..

niedziela, grudnia 24, 2006

Fauna 3

Podczas 14 dni, w trakcie których objechaliśmy Brazylię dookoła, mieliśmy okazję zapoznać się bliżej z innymi przedstawicielami fauny niż Ci, do których przyzwyczaiło nas Sao Paulo. Okazało się, że kraj jest bardzo, ale to bardzo wręcz bogaty w różne rodzaje zwierzątek. Niektóre były śmieszne, inne dziwne, jeszcze inne piękne, czasem niebezpieczne, ale zawsze fascynujące. Ja wiem, że nie brzmi to przekonująco z ust człowieka, który potrafił napisać kilkadziesiąte linijek tekstu o zwykłym karaluchy, no ale przekonajcie się sami.

..:: Motyle ::..

Rezerwat w Foz du Iguacu był rajem dla motyli. W życiu nie zobaczę już chyba takiej ilości tych skrzydlatych stworzonek, co w ciągu jednego popołudnia w rezerwacie po stronie argentyńskiej. Przy każdej kałuży gromadziła się grupa wielobarwnych fruwaczy, która wyczyniała różne sprośne rzeczy w tych ostojach wody po porze suchej. Czasem aż wstyd było patrzeć w to kotłujące się kłeby żółci, błekitu i czerwieni.

..:: Coś w trawie ::..

W zwrotnikowych lasach przy wodospadach były to niezwykle popularne stworzenia. Metrowej długości jaszczury, aż prosiły się by je nazwać waranami z Komodo. Szkoda tylko, że nie byliśmy na Komodo. A skojarzenie to tak mocno się mnie przyczepiło, że nie byłem w stanie myśleć o tych gadach inaczej...

..:: Ostronos... ::..

...czyli skrzyżowanie skunksa, łasicy, szczura i śmieciarki. Dzięki temu sympatycznie wyglądającemu zwierzątku poznałem głębsze znaczenie słowa: "wszystkożerny". Stworzenia te są prawdziwym "utrapieniem" wodospadów w Foz. Wychodzą na szlaki, podchodzą pod restauracyjki i żebrzą o jedzenie, albo przewracają śmietniki. Ponieważ w ogóle nie boją się ludzi, podchodzą bardzo blisko i czasem się zdarza, że wyrwą zdezorientowanemu turyście kanapkę albo zabiorą dziecku cukierki. W razie czego nie pogardzą foliową torebką, która choć trochę pachnie jedzeniem...

..:: Tarantula ::..

Na szczęście mieliśmy z nimi do czynienia tylko dwa razy. Za pierwszym siedziała sobie na środku szlaku w rezerwacie przy wodospadach. Za drugim ni z tego, ni z owego pojawiła się w jadalni w naszej osadzie w Amazoni. Siedziała sobie na wentylatorze, co spowodowało, że miejsce pod nim błyskawicznie opustoszało. Pozostał tylko pan Waldek, który ze stoickim spokojem siedział i co trzy kęsy zerkał do góry czy pająk wciąż tam siedzi. No ale pan Waldek to była ostoja cierpliwości, spokoju i ciszy. W ciągu całej wycieczki słyszałem go tylko raz...

..:: Ary ::..

Generalnie papugi mogliśmy na każdym kroku spotkać. Niebieskie, zielone, czerwone, full serwis. Do wyboru, do koloru. W zasadzie to wszystkie papugi to typowe Brazylijki. Wszędzie pióra, głośno skrzeczą i uwielbiają słodycze. Nic dodać nic ująć...

..:: Tukan ::..

To zdecydowanie mój faworyt. Zwierzę, które najbardziej mi się w Brazylii podobało. Jest śliczne i fascynujące. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że zrobił na mnie takie wrażenie, bo jest trochę podobny do mnie: jest śliczny, się ceni (rany, ile sie trzeba było namęczyć by mu zdjęcie zrobić), zdecydowanie jest próżny, zdecydowanie woli sfruwać do kobiet niż mężczyzn, lubi sobie podjeść, etc.

..:: Koliber ::..

Długi czas polowałem na to zdjęcie. Kolibry bardziej przypominają ważki niż ptaki. Są nie dłuższe niż palec, a skrzydełkami machają tak szybko, że słychać tylko cichy warkot. A aparat nie był w stanie uchwycić ptaszka w zawieszeniu. No i oczywiście śmigają dookoła z prędkością strzały. Najbardziej się bałem, że oko stracę, jak mnie jakiś nie zauważy.

..:: A takie ryby m.in. żyją w Amazonce ::..

I inne też. Aż nie mogę uwierzyć, że się w niej kąpałem...

..:: Kajman ::..

One też żyją w Amazonce. Ten tu akurat jest stosunkowo małym osobnikiem. Ponieważ pokazali go już pierwszego dnia, to gdy następnego łódź osiadła na mieliźnie jakoś nikt się nie kwapił by wyjść i popchać. Niesamowite wrażenie sprawiają oczy kajmanów w noc. Gdy płynie się łodką i oświetla latarką, czy też reflektorem brzegi, to tuż nad lustrem wody widać dziesiątki świecących punktów. A wszystko wokół jest takie spokojne...

..:: Gąsienica ::..

Nie każcie mi tego opisywać. Wystarczy, że musiałem to oglądać...

..:: Kot z Olindy ::..

W zasadzie nie ma w nim nic niezwykłego poza tym, że jest to kot. A jak wiadomo koty same w sobie są niezwykłe. No i zdjęcie jest ładne...

Foz do Iguaçu

Foz do Iguaçu to brazylijskie miasto na granicy Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Otoczone jest pięknym zwrotnikowym lasem. Na odgraniczącej Brazylię od Argentyny rzece Iguaçu znajdują się przepiękne wodospady, jedne z największych na świecie. 20 km wyżej w górę rzeki jest zapora Itaipu (wg Brazylijczyków największa na świecie, Chińczycy o swojej Zaporze Trzech Przełomów mówią to samo).

..:: Wodospady Iguaçu ::..

Żeby było krótko. W Foz do Iguaçu wszystko jest największe. Przylecieliśmy na lotnisko z największą łajzą spośród brazylisjkich pilotów (w końcu pracownik największego syfu spośród miejscowych linii - TAMu, Varig bije wszechrekordy i nie jest uwzględniany w tej klasyfikacji), od razu przjechaliśmy się na lądowisko śmigłowców, skąd największy kozak wśród pilotów zabrał nas nad wodospady (jego dziadek latał śmigłowcem M.A.S.H. w Korei, ojciec z pewnością pilotował jakąś Cobrę w Wietnamie, a brat latał helikopterem w pustynnej burzy. Jako, że jemu samemu zabrakło wojen, to bawił się lotami koszącymi nad dżunglą przy akompaniamencie pisków przerażonych turystów). Po przygodzie zabrano nas do największego hotelu w Brazylii, a na pewno najbardziej rozległego. Z 10 minut szliśmy od recepcji do pokoju kilometrami korytarzy w tej pseudo-hacjendzie. Tam też przyszło mi zapłacić najwięcej w życiu za internet. Cóż...

..:: 82 metry w dół... ::..

Następnego dnia pojechaliśmy zobaczyć "największą" zaporę świata. Przedtem jednak zabrali nas do kina byśmy mogli zobaczyć dokument o powstawaniu tej monumentalnej budowli na Itaipu. Był to największy film propgandowy jaki widziałem w życiu. Polskie socjalistyczny kroniki filmowe wyglądały przy tym jakby były kręcone w przedszkolu. Przestałem wierzyć, że Goebbels popełnił samobójstwo. Na pewno wszystko sfingował i uciekł do Brazylii.

Nasz pobyt w Foz był bardzo, ale to bardzo intensywny. Wodospady ze strony brazylisjkiej, wodospady ze strony argentyńskiej, wodospady z helikoptera, wodospady z łódki, wodospady z boku, ba! nawet wodospady spod wodospadu. Przewieźli nas taką specjalną łódeczką pod spadający strumień i zamoczyli, albo raczej przemoczyli kompletnie, ze trzy razy. Ale było fajnie :D! Nawet skozrystaliśmy z okazji i zobaczyliśmy kawałek zwrotnikowej dżungli. Od środka... Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie nadawałbym się na buszmena.

..:: Wodospady z dżungli strony ::..

Oprócz oglądania różnych zwierzątek na wolności i w licznych rezerwatach, bawieniu się helikopterem w Rambo, podziwiania z każdej możliwej perspektywy przelewające się wody rzeki Iguaçu wraz z tymi wszystkimi atrakcjami dostaliśmy w pakiecie 2-godzinną wycieczkę do Paragwaju. Wjechaliśmy, pozakupowaliśmy i pojechaliśmy. W Ameryce Południowej dużo rzeczy produkowanych jest w fabrykach w Paragwaju i Urugwaju. Swoje manufaktury ma tam sporo markowych firm odzieżowych, czy też elektornicznych. W związku z tym przygraniczne Ciudad del Este (dawniej Puerto Presidente Stroessner :>) jest jednym wielkim punktem handlowym. Sprawia niesamowite wrażenie. Tłumy Brazylijczyków przyjeżdżają obłowić się w rzeczy 2,3-krotnie tańsze niż w ich kraju. Ceny są również o jakieś 50% niższe niż w Europie. W związku z tym całe miasto zastawione jest bazarami, na których można kupić wszystko. Poza tym liczba sklepów oferujących markowe cicuchy, czy też sieciowych punktów sprzedaży luksusowych produktów jest na pewno większa niż w Warszawie. Niestety wszystko co mi pozostało z tej wyprawy do Paragwaju (poza zakupami :P) to ta pamiątkowa fotografia:


sobota, grudnia 23, 2006

Rio de Janeiro

Na początek mieliśmy dołączyć do grupy w Rio de Janeiro. Szczęściem okazało się, że inni uczestnicy wycieczki mieli przylecieć do Sao trochę wcześniej, więc mogli nam dostarczyć bilety na samolot do Rio i wszystkie późniejsze przeloty. Byliśmy umówieni z nimi rankiem w hotelu. Na piątą... W związku z tym już o czwartej pojechali na lotnisko. Udało nam się ich znaleźć na 25 minut przed odlotem. Wszystko miało być tak pięknie. Po miesiącu tułania się po Ameryce Płd. na własną rękę wreszcie ktoś miał zacząć za nas myśleć, a tu jeszcze pojawiły się jakieś dodatkowe problemy do rozwiązania. Fantastyczny początek...

Przy okazji poszukiwań w Sao Paulo państwa U. (a nie było to proste) dowiedzieliśmy się paru interesujących szczegółów o sposobie działania brazylijskich lotnisk:

- Informacja nie posługuje się językiem angielskim;
- Informacja nie posługuje się żadnym językiem oprócz portugalskiego;
- Informacja nie udziela żadnych informacji;
- Generalnie celem informacji jest gromadzenie problemów turystów, spisywanie ich i wydawanie w postaci książkowej w ramach harlequinowej serii: "Przygody klauna mordercy: lotniskowe horrory";
- W przypadku zgubienia biletu muszę kupić nowy bilet. Nie ma znaczenia fakt, że linia lotnicza posiada mnie w systemie, wiedzą, że mam wykupiony dany lot i jestem w stanie udowodnić, że ja to ja. Bez tego świstka nic nie mogą zrobić.
- Brazylijscy taksówkarze, gdy zgubią drogę uśmiechają się radośnie i mówią Ci prawdę prosto w oczy. Nawet jeśli prawda jest związana z dopłatą 50% za kurs. Ja się zastanawiam, dlaczego oni ciągle nie gubią drogi.
- Siadanie w samolocie obok kogoś, kto wcześniej biegał kilkadziesiąt minut po lotnisku w temperaturze 30 stopni przy sporej wilgotności powietrza, nie jest miłym doświadczeniem (to spostrzeżenie Agi, ja tam nie wiem o co chodzi...)

..:: Rio de Janeiro z Głowy Cukru ::..

Szczęściem udało nam się dostać na pokład i dostaliśmy wszystkie, wszyściutkie bilety. Bez większego opóźnienia dotarliśmy do Rio de Janeiro. Zawieźli nas do hotelu (jak to fajnie nie musieć troszczyć się o transport). Na miejscu okazało się, że przyjechaliśmy przed wycieczką, ale dostaliśmy pokój, więc mogliśmy się doprowadzić do porządku.

..:: Rio de Janeiro z Corcovado ::..

Szczerze?? Pierwsze wrażenie jakie Rio na mnie zrobiło było fatalne. Wyglądało dokładnie tak jak Sao Paulo. Gdyby nie to, że w drodze z lotniska co chwila przejeżdżaliśmy obok jakiejś plaży, to mógłbym przysiąc, że to miasta-bliźniaki. Ta sama klockowata architektura, ten sam brak dbałości o szczegóły, ten sam syf. Jeśli nawet nie gorszy. Hotel wyglądał jak nieudolna kopia naszego apartamentowca przy Rua Plinio Barreto. W środku co prawda był dość porządny, ale do tego co zdarzyło nam się trafiać w Peru i Boliwii (i to zdecydowanie taniej!!) to aż się serce ściskało. W porównaniu to nawet Ibis z Buenos sprawiał wrażenie bez mała Ritza. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniała grupka żebraków i kalek śpiących dosłownie na progu wejścia do naszego miejsca zamieszkania.

..:: Copacabana by night ::..

Nawet Copacabana, przez niektórych zwana "Niezrównaną", lub najpiękniejszą plażą świata jakaś taka mała była. I te bloki zaraz przy morzu. W sumie byliśmy już przyzwyczajeni do rozczarowań, jakie oferuje Brazylia, ale żal było patrzeć na innych wycieczkowiczów, którzy przyjechali do tego raju na ziemi, a zobaczyli... no... to co zobaczyli.

..:: Kolejka linowa na Głowę Cukru ::..

Gdy już grupa dotarła mieliśmy dzień na aklimatyzację. Poszlajaliśmy się trochę, poopalaliśmy, staraliśmy się uchronić rodziców od nieuchronnej depresji spowodowanej zastaną rzeczywistością, tak różną od wcześniejszych wyobrażeń. Było ciężko. Ale na szczęście na Copacabanie był odpływ i plaża zwiększyła się o jakieś 100% i zaczęła sprawiać nawet imponujące wrażenie.

A następnego dnia pojechaliśmy zwiedzać miasto. I okazało się, że Brazylia może być zupełnie różna od tego, co do tej pory poznaliśmy. Nasz przewodnik Marcelo, rodowity carioca okazał się być bardzo sympatyczny. Jak na autochtona i mieszkańca Rio dało się zrozumieć jego szyderczy stosunek do mieszkańców Sao Paulo, ale co dziwne posiadał też ogromny dystans do siebie i swojego narodu. Przecierałem oczy ze zdumienia, gdy opowiedział nam dowcip:

Zaraz po stworzeniu świata jeden z aniołów podszedł do Boga i zapytał:
- Boże, popatrz na świat, który stworzyłeś. Jaka ta Brazylia jest piękna, jaki to wspaniały kraj, posiada zasoby naturalne, piękne krajobrazy, cudowny klimat. Nie uważasz, że to nieuczciwe wobec reszty Twojego dzieła?

- Spokojnie. Dam tu taki naród, co wszystko spier*oli...


..:: Maracana z maciupcim Chrystusem z Corcovado w tle :) ::..

Wtedy też okazało się, że Brazylia może być piękna. I miasta też mogą być piękne. Wjechaliśmy na Głowę Cukru kolejką, na dachu której James Bond obił kiedyś paru cwaniaczków. Co prawda było to w czasach, kiedy Bond wpierw pytał trzy razy, a dopiero potem dawał w mordę, a nie na odwrót jak teraz, no ale filmowa historia dodawała miejscu pewnej takiej pikanterii. Ze szczytu góry wyrastającej prosto z morza okazało się, że brazylijskie miasta są piękne. Trzeba tylko odsunąć się od nich wystarczająco daleko by brak szczegółów nie był widoczny.

..:: Chrystus z Corcovado (w okularach) ::..

Podobnie rzecz się miała, gdy wjechaliśmy z pięcioma milionami innych turystów na górę Corcovado, gdzie stoi 40 metrowa, największa na świecie (wg Brazylijczyków przynajmniej) figura Chrystusa. Christo Redemptor stojąc z rozłożonymi rękami 700m n.p.m. patrz w dół na zatokę Rio i podziwia 33 plaże, a także sterczące wprost z morza, rozliczne, zalesione wyspy i miasto upchnięte pomiędzy wzgórzami, do których niczym mech do drzewa przyklejone są fawele. Widok zapierający dech w piersi.

Przez dwa dni jeździliśmy po Rio poznając uroki sambodromu, starego miasta, Maracany. Mieliśmy okazję zobaczyć od wewnątrz fawelę. Mam wrażenie, że większą atrakcją byliśmy my dla mieszkańców dzielnicy nędzy. Fawela, którą mieliśmy okazję zobaczyć, była jedną z bogatszych w mieście. Choć wszystkie domy były typowymi odrapanymi ruderami i wyglądały jak klasyczna samowolka budowlana, to przeciskając się wąskimi uliczkami mieliśmy liczne okazję zajrzeć do środka i zobaczyć podłogi wyłożone parkietem i kikudziesięciocalowe plazmy na ścianach. Prawdą jest, że człowiek zżywa się z fawelą, tam się rodzi, żyje i umiera. Niezależnie od tego, czy uda mu się dorobić, czy nie.

..:: Fawela Rossinha ::..

Było parę rzeczy, które szczególnie zapamietam z Rio:
- Gdy mówią Ci, że duża pizza jest na 4 osoby, to lepiej im wierzyć. Inaczej będzie się zamówienie przez 2 dni jadło.
- 90/60/90 to idealne wymiary do noszenia bikini ze stringami. Nawet jeśli oznaczają kolejne kilogramy/lata/liczbę włosów na głowie.
- Katedra w Rio jest jedną z najpiękniejszych katedr na świecie. Choć z zewnątrz wygląda jak piramida z fasadą Skarbka z katowickiego rynku, to w środku jest fascynująca. Cztery ogromne witraże ciągną się od ziemi aż po sam sufit, a setki dziur w ścianach usprawniają wentylację tak bardzo, że choć na zewnątrz jest 40 stopni w środku temperatura ledwo przekracza 20.

..:: Św. Franciszek z katedry w Rio + mama :P ::..


No i pozostał jeszcze wieczór samby. Poszliśmy do takiego "teatru", choć bardziej przypominał on saloon rodem z Dzikiego Zachodu, gdzie trupa artystyczna tańcząc sambę pokazała całą brazylijską historię. Show był niezwykle interaktywny. Po tańcach konferansjer zapraszał turystów różnych narodowości na scenę by odśpiewali piosenki pochodzące ze swoich krajów. Potem zaprezentowane stroje, które zostały wyróżnione podczas karnawału 2006, a na koniec zaczęła się impreza. Skąpo ubrane tancerki ruszyły w publiczność wyciągając widzów na parkiet. Wtedy to pierwszy raz tego dnia Aga mnie mocno przytuliła... Niestety nie trwało to długo. Na skutek pewnych zewnetrznych czynników musiała mnie puścić. Sytuację momentalnie wykorzystała najbardziej piersiasta tancerka by mnie wyciągnąć na parkiet. Pobyt w Rio zakończył się niczym w filmach - sambą ze skąpa odzianą brazylijską tancerką. :P

niedziela, grudnia 17, 2006

Ciągle w podróży...

Nie minęły dwa dni, gdy opuściliśmy nasze mieszkanie w Sao Paulo, do którego zdążyliśmy się tak przyzwyczaić, że już nas nie bolało nazywanie go "domem". Przesiedzieliśmy w nim akurat tyle by zdążyć się wyprać i porozmawiać z sąsiadami. A i tak nie wszystkich udało się złapać, a część ubrań musiałem potraktować suszarką w nocy przed wyjazdem.

Udało nam się dołączyć do polskiej wycieczki po Brazylii. Przypadkowym zbiegiem okoliczności (naprawdę!) nasi rodzice pojechali na tę wycieczkę. Co prawda podróż do Brazylii mieli w planach, ale zamawiali sobie zupełnie wszystko w kompletnie innych biurach i korzystając z różnych ofert. Brazylii jednak nikt nie chciał zwiedzać, nie było chętnych i 4 wycieczki złączono w jedną i sobie pojechaliśmy wszyscy razem.

Efekt końcowy był całkiem niezły. Wszyscy się bawili bardzo dobrze, a rodzice tak się zakolegowali, że w zasadzie od trzeciego dnia już im byliśmy prawieże do niczego niepotrzebni. W każdym bądź razie okazało się, że Brazylia nie różni się jakoś specjalnie od Sao Paulo, ale mimo tego jest radosna i wszędzie unosi się taki specyficzny duch... Choć lekkoduch jest lepszym słowem.

..:: ...a cały kraj się rusza w rytmie samby ::..

piątek, grudnia 15, 2006

Buenos Aires - z lotu ptaka

..:: Buenos Aires by night ::..

Buenos Aires - dusza

Każde miasto ma swoją duszę. Charakter jednych uderza gości kilka sekund po przekroczeniu miejskich rogatek, w innych trzeba go szukać godzinami wędrując po ulicach i zaglądając we wszystki zakamarki, inne jeszcze nigdy nie dają go naprawdę poznać. Dusza pewnych miast jest piękna i wyjątkowa. Inne mają ją szarą i pospolitą. Buenos Aires jest subtelne, choć bardzo wyraziste. Należy je kosztować powoli, by nie zgubić żadnej, najmniejszej nawet nutki smaku poszczególnej dzielnicy. Bo części Buenos bardzo się od siebie różnią.

..:: Koty na cmentarzu Recoleta ::..

Jest jednak pewna cecha wspólna wszystkich dzielnic - koty. Buenos Aires jest zdecydowanie miastem kotów. Znaleźć je można wszędzie. Wałęsają się dystyngowanymi ulicami Recolety, jak i wąskimi zaułkami Congresso. Zobaczyć je można na odnowiony nabrzeżach Puerto Madero jak i w artystycznym San Telmo lub zielonym Palermo. Dzięki nim zacierają się różnice pomiędzy poszczególnymi dzielnicami. Pomimo tego, że znajdujemy się w dokach, gdzie stare magazyny zostały odremontowane i przerobione na puby, restauracje, dobre sklepy i galerie sztuki doskonale zdajemy sobie sprawę że to to samo miasto, co San Telmo, co niedziela zmieniającym sie w jeden wielki targ staroci, i które zawsze należało do miejscowej bohemy i w patio starych domów można znaleźć sklepy z pięknymi unikatami. Tu i tu można spotkać rudego dachowca z naderwanym uchem, który popatrzy na ciebie kocim spojrzeniem, miauknie szczerząc ostre kiełki i ruszy swoimi kocimi ścieżkami by następnego dnia przyglądać się w Retiro temu samemu ulicznemu pokazowi tanga co ty.

..:: Stary dom w San Telmo ::..

Tak... Nad Buenos Aires zdecydowanie unosi się koci duch. Myślę, że widać go we wszystkim. W pięknych budowlach, ruchach tancerzy podczas ulicznego tango show, krokach przepięknych Argentynek dumnie spacerujących ulicami, w spojrzeniach ostrzyżonych na Maradonę mężczyzn obserwujących je łakomie i w trasach turystów, z których każdy zwiedza miasto innym sposobem, swoją kocią ścieżką, a i tak jest zawsze zadowolony z tego, co zobaczył...

Buenos Aires - Recoleta

Są miejsca, których nigdy w życiu się nie zapomina. Człowiek czuje się tam wspaniale. Jest tak szczęśliwy, że próbuje je odczuć każdą częścią swojego ciała. Wdycha powietrze pełną piersią, obserwuje uważnie otoczenie, starając się dostrzec każdy najmniej detal, który tylko może powiększyć jego przyjemność, przysłuchuje się życiu tętniącemu dookoła i idąc delikatnie muska końcami palców murki, ściany, podnosi kamyki i stara się zapamiętać odczucie, które mu będzie towarzyszyło przez całe życie i przypominało. Jest to miejsce, które powraca potem w snach jako tło przyjemnych, albo ważnych zdarzeń. Zostaje na zawsze wyryte w świadomości i podświadomości na ścianie z napisem: Niezapomniane. Takimi miejscami są m.in. Machu Picchu, florencka katedra, dolina Pitztalu i... Recoleta.

..:: U nas była wystawa kolorowych krów... W Recolecie są serca ::..

Recoleta jest piękna i bogata. Przy chodnikach wyłożonych czerwonymi dywanami znajdują się stare kamienice, w których swoje lokale mają producenci luksusowych marek. W wąskich, stylowych uliczkach znaleźć można najlepsze kawiarenki i restauracje w mieście. Z okien budynków wyglądają mieszkańcy kilkugwiazdkowych hoteli, które poznać można jedynie po dyskretnych szyldach. Dostojność i klasa tego miejsca powoduje, że zwykły szary człowiek czuje się całkowicie nie na miejscu. No i jest jeszcze cmentarz...

..:: Cmentarz Recoleta ::..

Cmentarz Recoleta do złudzenia przypomina paryski Pere Lachaise. Zamiast grobów wszędzie znajdują się kapliczki. Można się przejść brukowanymi alejkami pomiędzy grobowcami znanych Argentyńczyków. To tu pochowana jest Evita Peron, a także bohaterowie argentyńskiej wojny o niepodległość. Stare, klasyczne kaplice ozdobione aniołami i świętymi sąsiadują z gotyckimi, strzeżonymi przez gargulce grobowcami. Tu i ówdzie można sprawne oko znajdzie różnego rodzaju symbole wielu religii świata, a wytrawni zwiedzający znajdą miejsce pochówku lokalnego członka wolnomularstwa (nie każdego w końcu chowają w piramidzie). Stare kaplice nie ustępują miejsca nowym. Zostają na pamiątkę starych czasów. Obok nowiutkich, zatrzaśniętych na szyfrowy zamek i przeszklonych grobowców, stoją stare, zmurszałe, z wyłamanymi drzwiami, przez które można dostrzeć trumny stojące na półkach, które schodzą w głąb ziemi sięgając kilku metrów poniżej gruntu. Niektóre osunęły się w dół i leżą popękane gdzieś tam na dnie grobowca, inne tylko opadły i przekrzywione stanowią namacalne świadectwo krótkotrwałości pamięci. Jest to miejsce, gdzie rzeczy ulotne stają się najbardziej widoczne, a cuda i zmyślenia zaczynają się wydawać bardziej rzeczywiste. I choć może być to odrobinę przygnębiające, a na pewno skłaniające do refleksji, to zobaczyć tu można czystą magię...

Buenos Aires - perła południa

Buenos Aires jest nazywane Paryżem Ameryki Południowej. Jest to całkowicie bezuzasadnione stwierdzenie. To Paryż powinien być nazywany europejskim Buenos Aires. Oba miasta są śliczne, niemniej jednak w porównaniu z resztą miast na swoim kontynencie to uroda Paryża nie błyszczy aż tak bardzo jak argentyńskiej stolicy. Na tle innych południowoamerykańskich miejsc, stolica tanga wygląda jakby pochodziła z innej planety. I pewnie tak jest...

..:: Budynek argentyńskiego parlamentu ::..

Po pierwsze trzeba napisać, że miasto zostało założone w 1536 roku przez Pedro de Mendozę. Jak wiecie, był to rok bardzo wyjątkowy. Polska zaangażowana była w IV wojnę moskiewską i odnosiła pewne sukcesy pod wodzą dzielnego Zygmunta Starego. Niedaleko Mszczonowa rodzi się Piotr Powęski herbu Pawęża, który przybiera nazwisko Skarga, a 350 lat potem w sporym stopniu przyczynia się do znakomitej kariery malarskiej niejakiego Jana Matejki. W Bazylei natomiast 27-letni Jean Cauvin wydaje swoje dzieło Institutio Religionis Christianae. Zawarte w nim poglądy, jak na tamtejsze czasy wyjątkowo niemodne, spotykają się z jednej strony z zachwytem, z drugiej strony z infamią i potępieniem. Nie jesteśmy w stanie dociec, kto miał rację, natomiast ilość krwi przelana w obronie obu stron była zaiste imponująca. W Londynie Anna Boleyn, druga żona Henryka VIII, dokonywała istnych cudów by ukryć swoje tajemne sprawki, które summa summarum i tak wyszły na jaw i zaprowadziły ją na szafot. Sami widzicie, że było bardzo śmiesznie...

..:: Pałac prezydencki, balkon Evity, zamyślona Aga ::..

W tym samym mniej więcej czasie wyżej wspomniany Pedro de Mendoza poszukiwał w Ameryce Pd. złota i założył miasto. Co prawda już po pięciu latach zostało opuszczone (Hiszpanie nigdy nie umieli się porządnie dogadać z Indianami), ale od 1580 roku wszystko wróciło do normy i rozpoczął się bujny rozkwit. Zaowocował on cudowną mieszanką architektoniczną. Stare kolonialne budynki mieszają się z europejskimi kamienicami. Na brukowanych ulicach w czarno-biało fale (typowo brazylisjki motyw!) stoją żelazne kamienice rodem wprost z wiktoriańskiego Londynu. I te place oraz ulice... Wydawać by się mogło, że prawie 12-milionowa aglomeracja musi być molochem, który pnie się wyżej i wyżej. A Buenos się rozlewa leniwie prowądząc nitki ulic na równinie nad brzegami La Platy. Jeśli człowiek chce to wszędzie znajdzie ogromne przestrzenie. Główna ulica w Buenos ma 16 pasów (po osiem w każdą stronę). Widzieliśmy również aleję jednokierunkową, która miała 14 pasów. Przechodziliśmy na światłach przez ulicę i się ledwo wyrobiliśmy. Doszliśmy do wniosku, że w Buenos żyją najszybsze staruszki na świecie...

..:: Zrewitalizowana dzielnica portowa ::..

Po kryzysie argentyńskim widać gołym okiem, że miasto podupadło. Wszędzie w centrum można znaleźć opuszczone budynki, których właściciele nie byli już w stanie utrzymywać. Po ulicach chodzi sporo poszukiwaczy złomu i makulatury. Dzięki tym smutnym obrazkom dużo wyraźniej widać, jak bardzo Argentyńczycy chcą by ich stolica była piękna. Teraz, gdy kraj otrząsnął się z ekonomicznego szoku, wszędzie wyrastają budowy i choć jest ich strasznie dużo, to na pierwszy rzut oka można zauważyć, że jest to tworzenie według ściśle określonego planu i wszystko ma swoje miejsce.

..:: Stare kamienice i fioletowe drzewa ::..

Miasto się cały czas rozwija i choć stare budynki stoją tuż koło świeżo zbudowanych, całość sprawia bardzo spójne wrażenie. Nie jest to przykładowo ciąg kamienic przy Al. Jerozolimskich, gdzie spośród pięknych budynków takich jak Hotel Polonia ni z tego, ni z owego wyrasta Mariott (a i tak podałem łagodny przykład). Argentyńczycy mają dobrych architektów, na pewno lepszych niż prezydentów...

..:: Panie Borowski! Widzi pan, że można ładnie łączyć?? ::..

Patrząc na to miasto, spacerując po nim, wdychając powietrze i obserwując ludzi ciężko uwierzyć, że człowiek znajduje się w Ameryce Południowej.

czwartek, grudnia 14, 2006

Buenos Aires - zielone miasto

W zasadzie Buenos Aires jest jednym wielkim parkiem. Można przyjechać do tego miasta i przez tydzień chodzić tylko i wyłącznie po parkach i ogrodach. Wszystkie są zaprojektowane/zorganizowane z rozmachem i dbałością o szczegóły - właśnie tej drugiej rzeczy tak bardzo brakowało mi w Brazylii. Zielone obszary są dumą miasta. Absolutnie zresztą słusznie. Przechadzając się wąskimi alejkami, gdy byliśmy otoczeni kwitnącymi drzewami wyrastającymi z równo skoszonej, pachnącej trawy musieliśmy się siła zmuszać by nie zasiąść na jakiejś ławeczce i posiedzieć na niej do wieczora rozkoszując się otaczającym nas pięknem.

..:: Ogród botaniczny ::..

Ciekawe jest, że każdy park ma swój własny charakter i styl. Naprawdę ciężko znaleźć podobieństwa słowem jardin w nazwie. Myślę, że każdy znalazłby coś dla siebie. Od ogromnych przestrzeni parków w Palermo, poprzez naturalność Reservy Ecologico, klasykę ogrodu japońskiego i skończywszy na interaktywności zoo.

..:: Ogród japoński ::..

Właśnie ogród zoologiczny bardzo mnie zaintrygował. W zasadzie praktycznie nie ma w nim klatek. Małe zwierzęta, takie jak bobry, kapibary i inne różne gryzoniowate, a także ptaki nieloty trzymane są na wolności i swobodnie przechadzają się pośród zwiedzających. Większe zwierzęta, które nie stwarzają bezpośredniego zagrożenia dla człowieka jak np. lamy, czy też wielbłądy spędzają czas na wybiegu odgrodzonym od alejek barierką na tyle wysoką by uniemożliwić im ucieczkę. Drapieżniki natomiast trzymane są za szybą. Kraty znaleźć można w niewielu miejscach. Co czyni zoo bardziej atrakcyjnym jest fakt, że nie ma zakazu karmienia zwierząt. Ogród na wejściu sprzedaje w papierowych torebkach specjalny pokarm, którym można karmić loaktorów zoo. Na opakowaniu wymienione są gatunki, którym wolno dawać zakupione jedzenie. W ten sposób i wilk jest syty, i owca cała. Ludzie nie dają zwierzętom pokarmu przyniesionego z zewnątrz, a zoo ma dodatkowy zysk z całej operacji.

..:: Od lewej: Ja, prezydent i boberek ::..

Generalnie można w Buenos Aires zauważyć sporo zieleni. Argentyńczycy są zresztą bardzo dumni z tego, że ich stolica nie dość, że jest bardzo piękna, to jeszcze za pan brat z naturą. Parki, zadrzewione ulice, ogrody przy budynkach. Wszystko to sprawia, że chce się tam mieszkać. Widać, że obecnie mieszkańcy Buenos bardzo się starają, by ich miasto było przyjazne.

..:: Tak można cały dzień przesiedzieć ::..

Buenos Aires - pierwsze wrażenie

Literatura pełna jest podnoszących na duchu opisów osób, które miały okazję zaobserwować widok zapierający dech w piersiach. Liczba przenośni i epitetów, które starają się dokładnie zobrazować reakcję jaka towarzyszy ujrzeniu Edenu, raju utraconego, gołej niewiasty, rajskiego ptaka, Hadesu, trzydziestotysięcznej, ciężkozbrojnej, maszerującej armii jest niezliczona. Ich ilość i różnorodoność jest odwrotnie proporcjonalna do prawdopodobieństwa zaistnienia takiej reakcji i jej realizmu. Prostym słowem - gdy zawsze czytałem o facecie, któremu się trzęsą nogi, serce wariuje od zawrotnych palpitacji etc. to wiedziałem, że takie reakcje nie miały miejsca, a autor nie miał pojęcia jak opisać właściwie widok roztaczający się przed oczami bohatera, więc skupiał się na nim. Nieskomplikowane, prawda?

Tym większe było moje zdziwienia, gdy już opuściliśmy lotnisko Ezeiza w Buenos Aires i ruszyliśmy taksówką w kierunku miasta. Okazało się, że faktycznie widok może spowodować dłuższy bezdech i milczenie. To co się roztaczało przed naszymi oczami nie było może piękne, ale powodowało autentyczne wzruszenie. Po miesiącach spędzonych na "podziwianiu" brazylijskiej dziczy, boliwijskiej biedy i peruwiańskiego natręctwa równo przystrzyżone, zielone trawniki, małe, kolorowe i eleganckie domki były ożywczym tchnieniem europejskiej cywilizacji, które zawróciło nam w głowach. A widok drzew iglastych, tak piękniejszych od tych wszystkich palm, wręcz wyciskał łzy z oczu... Wszystko skąpane październikowymi promieniami słońca sprawiało wesołe, wiosenne wrażenie, a ludzie zmuszeni 30-stopniowym upałem do ograniczenia liczby noszonych ubrań byli jacyś tacy ładniejsi.

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, gdy nasze spragnione porządku dusze zostały nakarmione, okazało się, że biedniejsze dzielnice wcale nie różnią się za bardzo ubogich budynków w Sao Paulo, choć i tak mimo wszystko były trochę czystsze. A może to uradowane widokami oczy ubarwiały rzeczywistość...