czwartek, listopada 23, 2006

Buenos Aires - wstęp

Jeszcze w pażdzieniku pojechaliśmy do Buenos Aires. Napaleni strasznie na Argentynę i obowiązujące w niej, podobno zapierające dech w piersiach swoją wielkością, a raczej maleńkością, ceny spodziewaliśmy się niezapomnianego i wspaniałego przeżycia. Muszę stwierdzić, że się nie zawiedliśmy. Zanim jednak dojdę do meritum, opowiem jak do niego doszło.

Loty z Sao Paulo do Buenos Aires nie należą do najtańszych. Niby nie jest to daleko, a i kierunek raczej popularny, to jednak coś musi być na rzeczy. Może słabo utajniana historycznie uwarunkowana niechęć obu nacji do siebie? Może jest to przejaw walki o dominację na kontynencie? A może po prostu Brazylijczycy są cholernie zazdrośni o dużo ładniejszych, inteligentniejszych, lepiej wychowanych, bardziej cywilizowanych i generalnie sympatyczniejszych Argentyńczyków i narzucają wysokie ceny przelotów? Któż to wie...

Lufthansa, British Ariways i inne popularne oraz znane w świecie linie lotnicze w pożądanym przez nas okresie były zdecydowanie nie na naszą kieszeń. Zdecydowaliśmy się summa summarum skorzystać z usług brazylijskiej taniej linii lotniczej Voegol, zwanej popularnie Gol. Gol różni się od tradycyjnych, europejskich linii lotniczych tylko odrobinę lepszej klasy samolotami (głównie boeingi 737-800). Poza tym cierpi na wszystkie przypadłości tanich linii przyprawione unikatowymi, brazylijskimi pomysłami. Bilety Gola przez internet mogą zakupić tylko i wyłącznie obywatele Brazylii posiadający ichniejszy PESEL. Ceny biurowe natomiast niebezpiecznie zbilżają się do standartów ustalonych przez wielkie firmy. Poprosiliśmy więc Fabiano o zakup biletu.

Nasz dzielny przyjaciel znowu nas nie zawiódł. Kupił nam bilety i mogliśmy lecieć do Argentyny. Z międzylądowaniem w Porto Alegre, gdzie znajduje się jedne z najładniejszych i najprzyjemniejszych lotnisk jakie w życiu widziałem. Kto by pomyślał, że to wciąż Brazylia. Fakt, że lotnisko jest takie sympatyczne sprawił, że jakoś znośnie strawiliśmy trzy godziny opóźnienia i około pierwszej po południu 24 października przylecieliśmy do Argentyny.

niedziela, listopada 05, 2006

sobota, listopada 04, 2006

Dzień 14 - Powrót

W dzień powrotu spotkała nas dodatkowa przygoda. Dzień wcześniej odebraliśmy maila i okazało się, że nasz dobrodziej AeroSur zmienił czas odlotu samolotu z La Paz do Santa Cruz z barbarzyńskiej godziny 7.30 rano na niemniej barbarzyńską 6.00. Jako, że wymogiem koniecznym jest stawienie się na lotnisku 2h przed odlotem nastawiliśmy budziki na 3 rano.

..:: Wschód słońca w El Alto ::..

Spaliśmy krótko, pobudka była ciężka, ale daliśmy radę. W końcu nie takie rzeczy się ze szwagrem po pijanemu... Wracając do głównego nurtu. Wzięliśmy taksówkę na lotnisku i punkt czwarta przekraczaliśmy drzwi portu lotniczego La Paz. Czułem się trochę, jakbym grał w filmie. Lotnisko było kompletnie wymarłe. Ani żywej duszy. Ogromna hala i tylko parę osób drzemiących w różnych kątach na krzesełkach. Ale takich lotniskowych Marków wszędzie można na świecie spotkać. Zawsze jakiś nieszczęśnik spóźni się na samolot, albo ma pecha latać Varigiem.

..:: Po prawej La Paz, po środku El Alto, po lewej skrzydełko 737-200 ::..

Odnaleźliśmy stanowisko AeroSur i powitały nas zaciemnione blaty. Coś się zaczęło dziać dopiero po pół godzinie i już przed piątą zaczęto odprawiać pierwszych pasażerów. Nie było sensu zadawać pytania, po co mamy być dwie godziny przed odlotem skoro i tak się nic nie da zrobić. Nikt by nam nie odpowiedział.

..:: Dwa tygodnie czekaliśmy by porządną górę z bliska zobaczyć ::..

Kolejka przesuwała się dość szybko i sprawnie. Niestety nas odprawiano 20 minut. Pani z AeroSur była jednym słowem straszna. A mogliśmy trafić do takiej ładnej, sympatycznej, szybkiej, atrakcyjnej brunetki z okienka obok. Wystarczyło pozwolić przejść takiemu panu, co wyraźnie chciał się przed nas wepchać. I wtedy on by trafił do piekła, a my... ale do rzeczy. Pani zabrała nam paszporty po czym długo je studiowała. Nie mogła rozgryźć z jakiego kraju jesteśmy i obracała te dokumenty na wszystkie strony zagryzając zęby. Będziemy musieli wysłać list to organu wydającego paszporty i powiedzieć, że napis Rzeczpospolita Polska na okładce jest bezużyteczny. Niech wstawią tam obrazek Kubusia Puchatka. Przynajmniej wesoło będzie.

..:: Takie morze tygryski lubią najbardziej ::..

Gdy tajemnica naszego pochodzenia została rozwiązana pani odesłała nasze paszporty do skserowania. Zajęło im to sporo czasu. Gdy dokumenty wróciły zapytała się nas o świadectwo szczepień. Z uśmiechem na ustach pokazaliśmy żółte książeczki przyczepione spinaczem w samym środku paszportu. Pani się żachnęła, wyjęła spinacz, rozłożyła na ladzie wszystkie nasze papiery (a dużo ich było) i wysłała świadectwa do skserowania. Poczekała na ich powrót, po czym rozpoczęła dalszą inwigilację dokumentów. Po dłuższej chwili odkryła, że jesteśmy rezydentami brazylijskimi i odesłała nasze kwitki do skserowania. Propozycję, że mogę iść i się cały skserować zbyła milczeniem. Bilety drukowała nam 3 razy, bo za każdym coś było nie tak. Widząc jej poczynania modliliśmy się w duchu by nie wysłała nam bagaży do Kuala Lumpur. Na sam koniec przez 5 minut tłumaczyła nam, do której bramki mamy się udać, choć na bilecie wyraźnie było napisane: "Gate 6". Najgorsze jest to, że biletów nie chciała z ręki wypuścić, dopóki to końca nie wytłumaczyła.

..:: Nasz dobrodziej, dzięki któremu podróż doszła do skutku ::..

Lot minął w wyjątkow sennej atmosferze. W Santa Cruz przesiedliśmy się na samolot do Sao Paulo i wróciliśmy do tego gigantycznego miasta. W drodze z lotniska, siedząc w taksówce, której właściciel i tak rąbnął nas na przynajmniej 10R$ napawaliśmy się rozwojem i uprzemysłowieniem Brazylii. Choć widoki były brzydkie jak noc, robiły wrażenie swoim zaawansowaniem pod względem technologicznym i cywilizacyjnym. Tylko kulturowo znowu się cofnęliśmy. Jednak wchodząc do naszego przepłaconego, wysłużonego mieszkania czułem się prawie tak, jakbym po dłuuuugiej podróży wrócił do prawdziwego domu.

Śmiało mogę stwierdzić, że wyprawa do Peru i Boliwii była wycieczką mojego życia.

Dzień 13 - Ostatnie podrygi tańczącej ostrygi

Ostatni dzień naszego pobytu w La Paz postanowiliśmy wykorzystać poprzez zmaksymalizowanie dobrodziejstw oferowanych nam przez miasto i miejsce zamieszkania. Dałem się rano przekonać i po śniadaniu ruszyliśmy na sklepowe łowy. Wpierw co prawda mieliśmy ochotę wybrać się do Księżycowej Doliny pod miastem, ale niestety autobus objazdowy uciekł nam dosłownie sprzed nosa, gdy wyciągaliśmy pieniądze z bankomatu. Jakoś nie byliśmy tym specjalnie zmartwieni, poprzednie dni dostarczyły nam już multum wrażeń.

..:: Widok na miasto z drogi na lotnisko ::..

Pełni werwy i ochoty zaczęliśmy szukać sklepów. Po 50 metrach ochota nam odeszła i rozpoczęła się ciężka walka z chodnikiem, który z każdym krokiem stawał się stromszy i bardziej nierówny. Tak ciężko się nam szło, że już byśmy się dawno cofnęli do hotelu, gdyby nie fakt, że akurat schodziliśmy w dół. Intensywne dwa tygodnie, powrót na wysokość ponad 3500m spowodowały, że ledwo powłóczyliśmy nogami. Robiliśmy to jednak tak skutecznie, że udało nam się po dłuższej chwili dotrzeć w okolice kościoła św. Franciszka, gdzie szybko nakupywaliśmy najmniej badziewnych pamiątek, po czym poszliśmy do naszej ulubionej kafejki na obiad.

Nie minęło dużo czasu, gdy byliśmy z powrotem w hotelu. To co się dalej działo, zniknęło w gmatwaninie różnych wydarzeń, takich jak sauna, basen, kolacja, business center. Pamiętam tylko, że wieczorem przed spaniem udało mi się w końcu obejrzeć "Forresta Gumpa" do końca.

Dzień 12 - Copacabana

Po obudzeniu spałaszowaliśmy ze smakiem śniadanie. Po raz 11 w ciągu 11 dni jajka z bekonem. Idzie się przyzwyczaić, z czasem. Dowiedzieliśmy się, że z naszego hotelu odjeżdża bezpośrednio mały busik do La Paz. Nawet udało nam się na niego załapać. Odjeżdżał koło południa, więc poszliśmy na mały spacer. Nie uszliśmy za daleko, gdy oddech stał się tak ciężki, że postanowiliśmy zawrócić. Zresztą dotarliśmy do miejsca, w którym nadbrzeżną drogę przegradzał masywny szlaban. Stojący za nim wartownik wytłumaczył nam, że przejść nie możemy bo dalej znajduje się baza boliwijskiej marynarki. Ot, pociąg do mocarstwowości. Kraj nie ma dostępu do morza, więc utrzymuje wojska morskie na swoim największym akwenie. I jakie doborowe. Widzieliśmy rano chłopaków jak mieli przebieżkę akurat pod naszymi oknami hotelowymi. Prawie 4000m n.p.m. a ci biegają, jak głupi i jeszcze do tego śpiewają. Żadnej zadyszki. Imponujące...

..:: Wietrzna Titicaca ::..

W busiku mieliśmy opiekuna mówiącego po angielsku. Całkiem sprawnie. Zapewnił nam więc parę przystanków w najbardziej urokliwych miejscach Titicaci. Zanim się obejrzeliśmy znaleźliśmy się w La Paz. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy przeprawić się przez jezioro. W najwęższym co prawda miejscu (raptem 800m), ale mostu ani widu ani słychu, a to co pływało pomiędzy dwoma nadbrzeżnymi miastami nie wyglądało zbyt pewnie. Busik został przewieziony przez dalekiego kuzyna Titanica. Tratwa, na której przeprawiał się była chyba najmniej pływalnym kawałkiem deski jaki widziałem w życiu. Flisak odepchnął ją od brzegu długim drewnianym kijem i zaczął nim manewrować. Strach w oczach pasażerów, którzy zostali na brzegu był aż nadto widoczny. Na szczęście okazało się, że w ten sposób nadaje tylko kierunek. Gdy tak na oko wszystko było ustawione zapuścił taki malutki silniczek i to coś zaczęło powoli i mozolnie przeprawiać się na drugą stronę. Tempem pływaka.

W tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy zakupić jakąś przegryzkę, załadować się na malutki, pasażerski prom, w którym, mógłbym przysiąc, swego czasu zamontowany był napęd parowy i przepłynąć na drugi brzeg. A tratwa ciągle majestatycznie pokonywała wzburzone jezioro. W końcu się udało. Przybiła do brzegu, co prawda nie tam, gdzie miała, ale szczęśliwie. Modły dwudziestki pasażerów zostały wysłuchane.

..:: Widok z pokoju ::..

Tym razem wjeżdżaliśmy do La Paz za dnia. Ale wrażenie znów było niesamowite. Gdy wysiedliśmy szybko złapaliśmy taryfę i pojechaliśmy do naszego kochanego Radissona, gdzie czekała na nas świeża pościel i łazienka z wanną. Po tych 10 dniach było to prawie jak powrót do domu.

No i znowu herbatka z liści koki... :)

piątek, listopada 03, 2006

Dzień 11 - Autobus

Poprosiliśmy naszą miłą obsługę by kupili nam poprzedniego dnia bilety na autobus do Puno. Musieliśmy się tego samego dnia dostać do Copacabany w Boliwii, więc czekał nas cały dzień w drodze. Mieliśmy autobus o 9 rano, a z Puno do Copacabany podobno było mnóstwo autobusów, zarówno wg przewodnika jak i pana z hotelu.

Stawiliśmy się więc przed dziewiątą na Terra Terminal odnaleźliśmy stanowisko naszej kompanii autobusowej (z litości przemilczę nazwę) i udało nam się zająć miejsce w rejsowym autobusie do Puno. Co ciekawe zanim dostaliśmy się na pokład musieliśmy zapłacić podatek dworcowy. Peruwiańczyk potrafi... oskubać turystę w każdy możliwy sposób.

Podróż autobusem była przyjemna pod względem widokowym i koszmarna pod każdym innym. Nie dość, że puszczali durne filmy, próbowali na siłę uszczęśliwić pasażerów grą w bingo (byłem o jedną liczbę od wygranej), w której główną i jedyną nagrodą był bilet powrotny na tę samą trasę, to jeszcze posadzili nas zaraz przy toalecie i pod koniec pięciogodzinnej podróży zapach z niej dobiegający był trudny do zniesienia.

..:: Płaskowyż z jeziorkiem w tle ::..

Autobus miał być w Puno o 14. Niestety ponieważ na początku podróży obsługa zapomniała dokumentów i musieliśmy się wracać kilkanaście kilometrów, dotarliśmy na miejsce dopiero o 14.30. W ciągu kilku minut dostaliśmy nasze bagaże i Aga poszła się wypytać o autobus do Copacabany. Okazało się, że ostatni odjechał o godzinie 14.30. Mieliśmy do wyboru stracić pieniądze za rezerwację w Copacabanie i zostać w obrzydliwym Puno, albo znowu skorzystać z usług niesamowitych peruwiańskich taksówkarzy.

..:: Na trasie należy uważać na różne niebezpieczeństwa ::..

Po krótkim namyśle przekonaliśmy naprędce poznanego Kanadyjczyka, że tak naprawdę on nie chce zostawać w Puno, tylko ma ochotę pojechać z nami do Boliwii, wzięliśmy taksówkę i ruszyliśmy w drogę. Tym razem upłynęła ona w dużo mniej napiętej atmosferze, choć kierowca nei sprawiał wrażenia, jakby kiedykolwiek uczył się prowadzić auto. David był sympatycznym, łysym 53-latkiem. Po dłuższym czasie został zwolniony z pracy i zdecydował się wyruszyć w podróż po Ameryce Południowej. Decyzji pewnie zdecydowanie pomógł fakt, że jego rosyjska dziewczyna przybyła tu miesiąc wcześniej. Miał fajne poczucie humoru i emanował beztroską. Pewnie dlatego już pierwszego dnia po przylocie do Peru został okradnięty w taksówce. Niemniej jednak podróż z nim dostarczyła miłej wymiany poglądów.

..:: I znów przekraczanie granicy "na uchodźcę" ::..

Tym razem przejście przez granicę nie poszło tak łatwo. Co prawda odprawa imigracyjna nie sprawiała problemów, ale peruwiańscy celnicy nie dali nam tak łatwo wyjechać. Było ich czterech, uzbrojonych i nie byli do nas przyjaźnie nastawieni. Poszedłem na pierwszy ogień, sam z moim wiernym plecakiem, naprzeciw mnie trzech, razem wszyscy w pokoju. Zrobili mi dokładną rewizję. Na szczęście postarałem się trochę rozluźnić atmosferę i obyło się bez osobistego przeszukania. Ale dokładnie obwąchali wszystkie moje snickersy. Mogliby zainwetsować w psy. Na szczęście dziewczyny z Davidem rozpracowali w międzyczasie ostatniego oficera, więc ich pobyt w pokoju przesłuchań, choć również niezbyt przyjemny, poszedł w miarę gładko.

Podeszliśmy z bagażami pod stumetrową górkę do Boliwii, zdyszaliśmy się przy tym jak nigdy w życiu. W końcu 3900m robi swoje. Ostatni rzut oka na Titicacę ze strony peruwiańskiej i taksówka do Copacabany. 20km minęło jak z bicza strzelił. Pożegnaliśmy się z Davidem, który popędził do swojej ukochanej, a sami pospieszyliśmy się zameldować w najlepszym hotelu w Copacabanie - 50zł za noc ze śniadaniem. Po dopełnieniu formalności pospieszyliśmy obejrzeć zachód słońca nad Titicacą. Podobno w Copacabanie widać go najlepiej. Trudno się nie zgodzić. W zasadzie nie da się tego opisać. To trzeba zobaczyć.

..:: Tak to wygląda ::..

..:: Niestety już po ::..

Niestety nie było nam dane oglądać zachodu zbyt długo. Rach-ciach i słońce zaszło. Jakby to porównać np. z zachodem nad Bałtykiem to w Polsce słońce chowa się za horyzont cały dzień. Przynajmniej nie zdążyliśmy zmarznąć. Po przedstawieniu zjedliśmy obiad w najlepszej copacabańskiej restauracji (10zł od osoby, zresztą jakich cen można się spodziewać po mieście, gdzie nie ma ani jednego bankomatu) i w pełni najedzeni poszliśmy spać.

Dzień 10 - Arequipa

Po paru dniach spędzonych w Limie nadszedł najwyższy czas by rozpocząć proces powrotu do La Paz. Około południa mieliśmy samolot do Arequipy. Znowu zdecydowaliśmy się skorzystać z usług LAN Peru. Firma ta obsługuje praktycznie wszystkie trasy wewnątrz kraju i robi to ze sporą częstotliwością. Na najbardziej popularnych trasach loty odbywają się co godzinę.

Taksówka na lotnisko znów była ciekawym przeżyciem. Stanęliśmy z bagażami na rogu i machnęliśmy ręką. Zatrzymały się trzy. Zapytaliśmy pierwszego kierowcę o cenę za przejazd na lotnisko. Otaksował nas wzrokiem i zażyczył sobie 25US$. Odprawiliśmy go z kwitkiem i podeszliśmy do drugiego. Facet był mądry, bo widząc, że spławiliśmy poprzedniego, powiedział normalną cenę - trzykrotnie niższą.

Lot nad górami w drugą stronę był równie inetersującym przeżyciem jak pierwszy.

..:: Księżycowe krajobrazy ::..

Arequipa położona jest na pustynnym płaskowyżu na wysokości 2300m n.p.m. w cieniu trzech wulkanów. Tylko jeden z nich jest ciągle czynny i jeśli wybuchnie Arequipa zostanie zrównana z ziemią. Mieszkańcom jakoś to specjalnie nie przeszkadza, ponieważ ostatni erupcja miała miejsce 400 lat temu. Życie miastu daje przepływająca przez nie rzeka. W odległości kilkudziesięciu metrów od jej brzegów znajdują się pola uprawne, a poza granicą nawadniania znajduje się prkatycznie tylko piasek. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby koryto wyschło.

..:: Arequipa z lotu ptaka ::..

..:: Życiodajna woda ::..

Na lotnisku przywitał nas pan z hotelu i zawiózł nas do miejsca zwanego Casa Arequipa. Hotel był po prostu przepiękny. Znajdowało się w nim 7 pokojów. Każdy miał swoją własną nazwę i były urządzone za pomocą starych, odrestaurowanych mebli. Katarina u siebie miała łoże z baldachimem, a w naszym pokoju znajdowały się dwa gigantyczne łóżka, stary fotel, wielka, prawie jak narnijska, szafa, a w wazonie na stoliku obsługa umieściła świeże kwiaty. Efekt był naprawdę niezły, a odczucia pałacowe. Aż szkoda, że spędzaliśmy tam tylko jeden dzień. Motywacja do opuszczenia pokoju nie była zbyt duża.

..:: Nasz dobroczyńca - Airbus 319 LAN Peru ::..

Na szczęście zmusiliśmy się do wyjścia i wyszło nam to na dobre. Miasto jest bardzo, ale to bardzo ładne. Wąskie brukowane uliczki, stare budownictwo i mnóstwo bardzo przyjemnie wyglądających knajpek. Atmosfera miejsca sprawiała, że jak na Peru czuliśmy się stosunkowo bezpiecznie. Praktycznie z każdego miejsca w mieście można zobaczyć jeden z ośnieżonych, wulkanicznych szczytów. Dodaje to miejscu dodatkowego uroku.

..:: Wąskie, brukowane uliczki ::..

Zdecydowaliśmy się po dwugodzinnym spacerze zjeść przyjemną kolację w jednej w włoskich knajpek. Odniosłem wrażenie, że generalnie śródziemnomorska kuchnia jest ogromną inspiracją dla miejscowych kucharzy, którzy w sztuce przyrządzania pizzy pewnie już dawno prześcignęli włoskich mistrzów. Po kolacji wzięliśmy miejscową taksówkę (3zł) i wróciliśmy do naszego miejsca zamieszkania.

Miasto jest naprawdę prześliczne. Zważywszy jeszcze na obsługę hotelu (dla zainteresowanych przypominam - Casa Arequipa), która była gotowa zrobić dla nas praktycznie wszystko możemy uznać pobyt w Arequipie za wyjątkowo udany.

Dzień 8,9 - Lima

Zdecydowałem się umieścić oba dni razem, gdyż nasz pobyt w Limie był bardzo... luźny. W porównaniu z poprzednimi dniami można go nazwać nawet leniwym. Pochodziliśmy po mieście, wzięliśmy wycieczkę autobusową i generalnie staraliśmy się nie przemęczać. Dziewczyny korzystały z dobrodziejstw oferowanych przez Hilton Group, a ja uczyłem się hiszpańskiego oglądając wieczorem filmy. Pełen relaks, ale w sumie zasłużyliśmy sobie na niego. W Limie mogliśmy trochę się odstresować i nie myśleć o środku transportu z jakiego przyjdzie nam skorzystać by dostać się do następnego punktu naszej podróży.

..:: Długie limańskie (?) spacery ::..

Jak już wspomniałem w Limie żyje podobno 7 milionów osób. I daje się to odczuć. Po dość kameralnych Puno, Cusco, a także wyjątkowym w swojej wyjątkowości La Paz Lima była jak tchnienie cywilizacji. Świeżość nowoczesności, zaawanowanych ułatwień (wreszcie można było spuszczać papier w toalecie - gdzie indziej taka czynność kończyła się zapchaniem toalety, papier wyrzucało się do koszy stojących obok muszli klozetowej, ohyda) rozwoju, w pewnym sensie europejskości, pomieszana ze smrodkiem wielkomiejskich nieprzyjemności.

Lima jest stosunkowo ładnym miastem. W porównaniu do np. takiego Sao Paulo można nawet stwierdzić, że jest piękna. Dzielnica Miraflores jest nowoczesna i zadbana. Centrum potrafi zauroczyć swoimi jednokierunkowymi uliczkami i starymi budynkami. Jako że jest to miasto, w którym często występują trzęsienia ziemi prawie w ogóle nie ma w nim wysokich budynków. No i mam wrażenie, że pogoda jest tam zawsze depresyjna. Wiatr przywiewa chmury znad oceanu, które zatrzymują się na otaczających miasto górach i zostają tak do końca świata. Jak każde miasto na świecie i to posiada parę smaczków, o których warto wspomnieć.

Nachalność i taksówki. Są to dwie rzeczy, które najbardziej zapamiętam ze stolicy Peru. Jeśli w innych częściach kraju każdy próbuje ci coś sprzedać, to w Limie nie ustąpią póki czegoś nie wcisną, albo się na nich nie nawrzeszczy. Jeśli w La Paz uliczni pucybuci zawsze zagajali, gdy się koło nich przechodziło, to "No, gracias" starczało im za odpowiedź. W Limie potrafili za nami biec dłuższą chwilę i próbowali nawet nakłonić Katarinę by dała im do wypastowania swoje białe, materiałowe półbuty (sic!). Symptomatyczną była sytuacja, gdy szliśmy spokojnie ulicą, a przechodzący z naprzeciwka mężczyźni zatrzymali się, a jeden zaczął oferować: "Tourist help, information, maps, tour". Do pasji doprowadziła mnie chwila, gdy w parku przechodziliśmy obok namiętnie całującej się pary. Wyglądali naprawdę bardzo miło, zakochani po uszy. Gdy znajdowaliśmy się naprzeciwko ich ławki chłopak zauważył nas kątem oka, momentalnie zapomniał o swojej drugiej połówce i zagaił: "Canabiss, cocaina, marihuana, senor?". Człowiek musi być zawsze i wszędzie gotowy, bo stwierdzenie, że każdy próbuje biednemu turyście coś wcisnąć trzeba traktować bardzo, ale to bardzo dosłownie.

..:: Sheraton w Limie, czyli jak nie należy budować ::..

O taksówkach można by napisać cały rozdział, a i tak mogłoby nie starczyć. Co 7 pojazd w Limie jest taksówką. Są one niesamowicie denerwujące. Największym naszym problemem było to, że mimo wszystko wyróżnialiśmy się z tłumu i wyglądaliśmy na obcokrajowców. Owocowało to tym, że nie mogliśmy chodzić po chodniku zbyt blisko ulicy. Jeśli w Cusco każdy taksówkarz na nasz widok zawlaniał, to w Limie wszyscy wolni zatrzymywali się przy nas i trąbili. Zachowywali się tak dopóki nie pokręciliśmy głową, że nie potrzebujemy skorzystać z ich usług. Przez pierwszą godzinę było to interesujące doświadczenie. Pod koniec drugiego dnia na widok taksówki miałem jednak ochotę rzucać kamieniami.

Interesującą sytuację mieliśmy również w miejscowej katedrze. Jest to bardzo inetersujący budynek i można go zwiedzać z przewodnikiem. Wstęp kosztuje jakąś drobną sumę, a że miejsce wydaje się być ineteresujące to zdecydowaliśmy się z Agą na małą wycieczkę. Pech chciał, że oprócz nas w angielskojęzycznej grupie było pięciu Amerykanów. Wszyscy wyglądali na typowych rednecków z Kansas. Każdy był niesamowicie spocony, choć wcale nie było gorąco, czterech było dość mocno przytytych, a ten, który miał w miarę normalną budowę ciała posiadał wyraz twarzy "Przepraszam, gdzie jest mój mózg?" i czarną koszulkę z nadrukiem w postaci konturu USA w narodowych barwach, sylwetkami żołnierzy i napisem: "Serve with pride, protect with power". Chwilę po wejściu do środka jeden z nich wyciągnął komórkę, wybrał numer i zaczął rozmowę: "Tak, stary, jesteśmy teraz w kościele. Tu jest zajebiście, szkoda, że cię z nami nie ma, podobało by Ci się, wiesz, to jest takie stare, ale nic chłopie, kończę, bo wiesz, jesteśmy w katedrze i tu chyba nie rozmawiają przez telefony w środku. No, to na razie stary." Gdy przewodniczka coś opowiadała to przy każdej dacie wcześniejszej niż 1800 rok z pięciu amerykańskich piersi wydobywało się głośne: "Och, to takie stare!". Generalnie "Och!" było bardzo częstym dźwiękiem. Najlepszych wrażeń dostarczyła jednak przewodniczka. Pod sam koniec wycieczki mieliśmy kilka minut dla siebie, więc pani podeszła do nas i zagaiła rozmowę w stylu skąd jesteśmy, czy nam się podoba. Pogaworzyliśmy sobie miło przez parę minut, zresztą przewodniczka była bardzo sympatyczna, ale wszystko zepsuła ostatnim zdaniem.

- Ok, chodźmy mamy jeszcze jedną rzecz do zobaczenia. Mam nadzieję, że wiecie, że po wycieczce powinniście mi dać napiwek. - przewodniczka.

Tu nie było już takiego zaskoczenia jak z informatorem, byliśmy przygotowani, więc jak łatwo się domyślić pani nie dostała żadnego napiwku od nas.

Byliśmy również świadkami bardzo zastanawiającej rzeczy. Drugiego dnia pojechaliśmy na wycieczkę autobusową po mieście. Byliśmy pierwszymi klientami, więc zajęliśmy miejsca na samym przedzie odkrytego dwupokładowca. Przeciskaliśmy się przez korek na jednej z początkowych ulic, gdy wzrok mój przykuła stara, niewielka ciężarówka. Paka była niezabudowana z góry, a ładunek przykryty płachtą. W pewnym momencie wydało mi się, że spod płotna mignęła mi ręka. Zacząłem się intensywniej przypatrywać. Po chwili byłem już pewien. Spod krawędzi materiału wychynęło ramię i uniosło lekko brzeg płachty ukazując głowę. Facet zobaczył mnie, uśmiechnął się i zaczął coś mówić. Po chwili spod płótna wyjrzało kilka następnych głów i patrzyli na autobus. Odniosłem wrażenie, że turystyczny autobus był dla nich pewnego rodzaju urozmaiceniem nudnej podróży, a turyści wytrzeszczający oczy na ich widok musieli wyglądać bardzo interesująco.

..:: Niecodzienna forma transportu ::..

Lima leży nad Pacyfikiem. Ocean wygląda jak... ocean. Dużo słonej wody, lekka bryza, fale i surferzy. Spore wrażenie robi jednak nabrzeże. Na kamienistej plaży znajdują się różnego rodzaju małe knajpki, wypożyczalnie desek i inne. Za plażą znajduje się dwupasmówka, podobno jedno z lepszych rozwiązań komunikacyjnych w mieście, tylko czemu tak mało aut nią jeździ? Za ulicą wznosi się z kolei kilkudziesięciometrowy klif, a na nim zaczyna się właściwe miasto. Musi być pięknie mieszkać a apartementowcu na samym skraju urwiska. Dizelnica nadbrzeżna jest zrewitalizowana i bardzo elegancka.

W przewodniku wyczytaliśmy, że na jednym z molo znajduje się bardzo dobra restauracja. Postanowiliśmy wypróbować i faktycznie, jedzenie było wyśmienite, a widok z okien na surefrów ślizgających się po falach dziewczyny uznały za bardzo atrakcyjny. Samo wejście na molo, ustawione na sporych głazach upstrzonych wszędzie krabami, było samo w sobie ogromnym wrażeniem.

..:: La Rosa Nautica ::..

Podsumowując nasz leniwy pobyt w Limie był on dość udany, sympatyczny i bezproblemowy. Sama stolica Peru jest dużo bardziej europejska niż jakiekolwiek miasto, w którym byliśmy w Ameryce Południowej, posiada swój urok, niemniej jednak nie zapiera dechu w piersi.

Dzień 7 - LAN Peru

Kolejny poranek w Cusco przywitał nas piękną pogodą. Okoliczne szczyty co prawda gdzieniegdzie spowijały białe kłęby chmur, ale miasto było zalane słonecznym światłem. Śniadanie w naszej malutkiej trzystolikowej jadalni w połączeniu z pyszną kawą i herbatką z liści koki pozwoliła stanąć nam na nogi. Zmęczyliśmy jajecznicę z bekonem (jak co dzień) i postanowiliśmy się porozkoszować piękną pogodą w hotelowym ogródku. Nie musieliśmy się spieszyć , bo lot mieliśmy dopiero w południe.

Gdy nadeszła odpowiednia pora, miły pan z recepcji zawiózł nas na lotnisko. Port lotniczy w Cusco jest mały, kameralny, a zarządzający nim ludzie są bardzo odpowiedzialni i zorganizowani. Odpowiedzialność przejawia się zawieszonymi w każdym możliwym miejscu ostrzeżeniami, że lotnisko nie odpowiada za różnego rodzaju opóźnienia i problemy, bo lotnisko jest położone na wysokości 3000m w trudnym terenie i warunki środowiskowe mogą uniemożliwić przeloty. Wiecznie spóźniające się linie lotnicze (takie jak AeroCondor, czy też brazylijskie syfy) muszą lotnisku sporo płacić za takie usprawiedliwienie, które można zawsze wykorzystać. Z kolei organizacja jest najlepiej widoczna w sposobie pobierania podatku lotniskowego. W większości cywilizowanych krajów na świecie (nawet w Brazylii) jest on doliczany do ceny biletu. W prawie całej Ameryce Południowej jest płacony oddzielnie. Fabiano kiedyś tłumaczył nam, że to dlatego, że linie lotnicze nie płaciły lotnisku, gdy podatek wliczany był w cenę biletu. Niemniej jednak można to zrobić w innym sposób niż w Cusco, gdzie płaci się dokładnie po przeciwnej stronie lotniska niż gdzie znajduje się check-in. Przynajmniej każdy podróżujący dokładnie zwiedzi terminal.

Do Limy lecieliśmy Airbusem 319 LAN Peru. Był to zdecydowanie najlepszy samolot, jakim kiedykolwiek lecieliśmy. Nowoczesny, wygodny, z odpowiednią temperaturą (w takich boeingach to zawsze albo za ciepło, albo za zimno). I do tego obsługa miła, moiąca perfekcyjnym angielskim i jedzenie - prawie jak normalne. Godzinny lot upłynął szybko i miło w towarzystwie kanadyjskiej ukrytej kamery, która leciała na ekranikach zwisających z sufitu.

Pogoda była przepiękna i lot nad górami należy do niezapomnianych przeżyć. Gapić się na powoli przesuwający się krajobraz można na dobrą sprawę bezustannie. Kamieniste, pustynne szczyty i doliny, pomiędzy którymi ciągną się wstęgi dróg łączące samotne miasteczka są naprawdę niesamowite. I te zapomniane przez wszystkich wysokogórskie kotliny z jeziorkami, granatową taflą wody. Wspaniałe.

Miałem ogromną ochote zobaczyć Limę z powietrza. Niestety nie dane mi to było. Całe miasto spowite było gęstą mgłą i niskimi chmurami. Kłęby znad oceanu zatrzymały się na górach za miastem. Wiatr nie był ich w stanie przepchać nad łańcuch górski i rozwiać. Przez całe 3 dni. Zastanawialiśmy się ile w tym wszystkim smogu, a ile pary, ale nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków. Niemniej jednak po serii dni z ładną pogodą, atmosfera w Limie była dość przygnębiająca, a wilgotne powietrze znad równikowego oceanu wymieszane z samochodowymi spalinami średnio pomagało naszym płucom, które przez tydzień przywykły do wysokogórskiej atmosfery.

Atmosferę wielkiego, siedmiomilionowego miasta poznaliśmy już na lotnisku. Gdy zamawialiśmy pokój w hotelu przez internet, jedną z opcji jakie pośrednik oferował był darmowy transport z lotniska do miejsca zamieszkania. Problem był taki, że nikt na nas nie czekał. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się zadzwonić do hotelu i dowiedzieć się czy mamy czekać, czy próbować dostać się do nich na własną rękę. Gdy zajmowaliśmy się rozpracowywaniem aparatu telefonicznego, przyplątał się miły pan z informacji lotniskowej. Pokazał na swój służbowy identyfikator, uśmiechnął się i powiedział, że wszystko załatwi. Zadzwonił za nas do hotelu, pogadał z kimś po hiszpańsku, powymachiwał łapkami, ale dowiedział się wszystkiego, co trzeba. Otóż odbiorem z lotniska nie zajmuje się hotel, tylko jakaś firma transportowa, która nawaliła, nikogo nie przysłała, możemy ich zaskarżyć, ale jeśli nie chcemy siedzieć na lotnisku nie wiadomo ile, to najlepiej będzie, jak weźmiemy taksówkę.

Gdy zdecydowaliśmy się na to drugiego pomógł nam znaleźć kierowcę i zaprowadził do taryfy. Nowe środowisko, nowy klimat, ale ostrożnym trzeba być. Nie spuszczałem z miłego pana oka, co doprowadziło do paru ciekawych obserwacji. Siedzieliśmy już wygodnie w aucie, panowie ładowali nasze walizki do bagażnika, dziewczyny rozmawiały. Kierowca zatrzasnął klapę i... zapłacił panu z informacji, po czym uścisnęli sobie dłonie. Nie był to koniec zaskoczenia, bo miły pan podszedł do szyby od strony pasażera, wsadził łapę przez otwarte okno i powiedział coś, czego nie zapomnę do końca życia.

- A teraz czekam na swój napiwek - miły pan.

Katarina była tak zaskoczona, że coś mu dała, facet się ukłonił i poszedł. Nic dziwnego, że się przyplątał. Musi mieć niezła pracę. Dostaje pensje + pieniądze od taksówkarzy za naganianie klientów + wymuszane napiwki. Pierwszy raz w życiu spotkałem się z upominaniem się o napiwek w tak bezpośredni i prostacki sposób. Jak się wkrótce okazało, nieostatni.

Z taksówkarzem mieliśmy z góry ustaloną cenę, więc w sumie nie przeszkadzało nam, że wiózł nas jakimiś opłotkami. Ba... Nawet nadmorską, albo raczej nadpacyficzną autostradą nas przewiózł. Po kilkudziesięciu minutach drogi znaleźliśmy się w hotelu. Dzielnica Miraflores, w którym się znajdował słusznie uważana jest za jedną z ładniejszych w Limie. Rozpakowaliśmy się i popołudnie spędziliśmy na spacerze po okolicy. Ponadto uzależniona od zakupów Katarina zaciągnęła nas do pierwszego od ponad tygodnia normalnego sklepu. Niestety wbrew oczekiwaniom ceny nie okazały się jakoś bardzo atrakcyjne. Boliwia strasznie nas pod tym względem rozpuściła.

Nie wiem jak dziewczynom, ale wieczorem bardzo mi brakowało filiżanki z liści koki. Podobno nie uzależnia, ale tak jakoś miałem ogromną ochotę się napić...