Po obudzeniu spałaszowaliśmy ze smakiem śniadanie. Po raz 11 w ciągu 11 dni jajka z bekonem. Idzie się przyzwyczaić, z czasem. Dowiedzieliśmy się, że z naszego hotelu odjeżdża bezpośrednio mały busik do La Paz. Nawet udało nam się na niego załapać. Odjeżdżał koło południa, więc poszliśmy na mały spacer. Nie uszliśmy za daleko, gdy oddech stał się tak ciężki, że postanowiliśmy zawrócić. Zresztą dotarliśmy do miejsca, w którym nadbrzeżną drogę przegradzał masywny szlaban. Stojący za nim wartownik wytłumaczył nam, że przejść nie możemy bo dalej znajduje się baza boliwijskiej marynarki. Ot, pociąg do mocarstwowości. Kraj nie ma dostępu do morza, więc utrzymuje wojska morskie na swoim największym akwenie. I jakie doborowe. Widzieliśmy rano chłopaków jak mieli przebieżkę akurat pod naszymi oknami hotelowymi. Prawie 4000m n.p.m. a ci biegają, jak głupi i jeszcze do tego śpiewają. Żadnej zadyszki. Imponujące...
W busiku mieliśmy opiekuna mówiącego po angielsku. Całkiem sprawnie. Zapewnił nam więc parę przystanków w najbardziej urokliwych miejscach Titicaci. Zanim się obejrzeliśmy znaleźliśmy się w La Paz. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy przeprawić się przez jezioro. W najwęższym co prawda miejscu (raptem 800m), ale mostu ani widu ani słychu, a to co pływało pomiędzy dwoma nadbrzeżnymi miastami nie wyglądało zbyt pewnie. Busik został przewieziony przez dalekiego kuzyna Titanica. Tratwa, na której przeprawiał się była chyba najmniej pływalnym kawałkiem deski jaki widziałem w życiu. Flisak odepchnął ją od brzegu długim drewnianym kijem i zaczął nim manewrować. Strach w oczach pasażerów, którzy zostali na brzegu był aż nadto widoczny. Na szczęście okazało się, że w ten sposób nadaje tylko kierunek. Gdy tak na oko wszystko było ustawione zapuścił taki malutki silniczek i to coś zaczęło powoli i mozolnie przeprawiać się na drugą stronę. Tempem pływaka.
W tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy zakupić jakąś przegryzkę, załadować się na malutki, pasażerski prom, w którym, mógłbym przysiąc, swego czasu zamontowany był napęd parowy i przepłynąć na drugi brzeg. A tratwa ciągle majestatycznie pokonywała wzburzone jezioro. W końcu się udało. Przybiła do brzegu, co prawda nie tam, gdzie miała, ale szczęśliwie. Modły dwudziestki pasażerów zostały wysłuchane.
..:: Widok z pokoju ::..
Tym razem wjeżdżaliśmy do La Paz za dnia. Ale wrażenie znów było niesamowite. Gdy wysiedliśmy szybko złapaliśmy taryfę i pojechaliśmy do naszego kochanego Radissona, gdzie czekała na nas świeża pościel i łazienka z wanną. Po tych 10 dniach było to prawie jak powrót do domu.
No i znowu herbatka z liści koki... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz