środa, sierpnia 30, 2006

Google Earth - Brazilian Home

..:: a tak nas widzi Google Earth, stoję przy wejściu do FGV i macham do Was łapką :P ::..

Traffic II

Kilka dodatkowych ciekawostek dotyczących ruchu drogowego w Sao Paulo.

Ulubionym pojazdem Brazylijczyków jest Fiat. W każdej możliwej odmianie. Ale co ciekawe nie mają maluchów. Nie istnieje w Brazylii coś takiego jak samochody klasy średniej. Nie znajdziesz tu Toyoty Avensis, Renault Laguny, Peugeota 407, Opla Signum... w zasadzie w ogóle się tu opla nie znajdzie. Po ulicach jeżdzą Chevrolet Vectra, Chevrolet Astra, Chevrolet Corsa. Ciekawe, prawda? A wracając do głównego nurtu, ponad corollami, megankami, czy też 307kami jest miejsce już tylko dla Porsche, Audi TT i różnego innego luksusowego badziewia. Jak już kogoś stać na lepsze auto niż Citroen C3, to na ogół kupuje sobie Land Rovera (choć Aga twierdzi, że Land Rover jest za cienki)...

Ulubionym środkiem lokomocji bogatych Brazylijczyków jest helikopter. Pozwala szybko przemieścić się z miejsca na miejsce unikając wszechobecnych korków. Jako, że praktycznie każdy wysoki budynek ma na dachu lądowisko to nad miastem lata mnóstwo takiego żelastwa wyposażonego w koszmarnie głośne silniki. Fruwają tuż nad dachami budynków prosząc się o zestrzelenie. Podobno na kursie dla bułgarskich nindż uczą strącania maszyn wroga dobrze rzuconymi taboretami. W Brazylii wyraźnie widać niszę rynkową i zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi.

We wtorki Fabiano wyjeżdża do pracy o 5 rano. Nie żeby był pracoholikiem... Po prostu rejestracja jego samochodu kończy się na "3". W Sao Paulo obowiązuje taki przepis, że samochody, których rejestracja kończy się na trójkę lub czwórkę nie mogą we wtroki jeździć pomiędzy 6 rano a 20. W poniedziałki zakaz obowiązuje te, których rejestracje kończą się na 1 lub 2, środa to dzień zakazany dla 5 i 6 itd. W weekend jeździć mogą wszyscy. Ma to za zadanie ograniczyć korki. Efektów nie widać. Ja to bym zakazał jazdy wszystkim samochodom z rejestracjami. Ale i tak pewnie przez centrum nie dałoby się przedostać. To miasto po prostu tak ma...

Kolejność ważności sygnałów i elementów ruchu drogowego, czyli kto tak naprawdę ma pierwszeństwo:

1. Większa masa
2. Wyciągnięta ręka.
3. Migacz.
4. Sygnalizacja świetlna.
5. Klakson.
6. Ciągła linia.
7. Znaki pionowe.
....
1320. Piesi.

wtorek, sierpnia 29, 2006

Plaża

W niedzielę Fabiano zabrał nas na plażę. Jego siostra ze swoim narzeczonym mają dość ciekawą pracę. Otóż szef Volkswagena na Brazylię ma w takiej nadmorskiej miejscowości dom. Dom znajduje się prawie że nad samym oceanem, jest parterowy i ma chyba 400 metrów kwadratowych powierzchni. Jest gigantyczny. Jako że właściciel pojawia się tam tylko w weekendy albo święta, a ma strasznie dużo kasy, to trzyma tam na miejscu "opiekunów", którzy się zajmują tym domem, a kiedy on sam przyjeżdża to mu gotują, piorą itp. Takimi właśnie "opiekunami" są siostra Fabiana i jej narzeczony. Owocuje to tym, że mieszkają sobie na plaży w ogromnym domu i się nim zajmują, a od czasu do czasu przyjeżdża tam szef, to się zajmują i tymże szefem.

Wczoraj faceta od Volkswagena nie było, więc siostra Fabiana nas zaprosiła. Pojechaliśmy tam o siódmej rano, a wieczorem wróciliśmy do Sao Paulo.

..:: ogród, a za murkiem plaża i ocean ::..

Cały problem polegał na tym, że nikt nas nie mógł zobaczyć na terenie posesji. Jest to o tyle trudne, że dom praktycznie nie ma ogrodu. Z jednej strony jest oddzielony wysokim murem od ulicy, po bokach są jakieś egzotyczne drzewa, ale od strony tarasu jest piękny zielony trwanik wspólny dla wszystkich budynków na terenie osiedla.

Gdy dojechaliśmy na miejsce siostra Fabiana ulokowała nas w sypialni, która wyglądała jak żywcem wyjęta z filmu o Karaibach. Sufit z ciemnego drewna, wielkie, ciężkie zasłony, rozsuwane drewniane drzwi na zewnątrz, biała szafa wciśnięta w ścianę. No i oczywiście prywatna łazienka. Super...

Przebraliśmy się i polecieliśmy szybko na plażę. 5om piasku, ciepły ocean, sprzedawcy orzechów kokosowych, Brazylijki w stringach, opaleni surferzy, dwumetrowe fale... Szkoda, że mi się aparat zepsuł i udało się z wycieczki tylko dwa udane zdjęcia zrobić...

Poopalaliśmy się trochę, popluskaliśmy i po 4 godzinach wróciliśmy do domu. Trzeba było sobie lunch zrobić. Okazało się, że siostra Fabiana ma tyle wolnego czasu w pracy, że z rzeczy, które przywieźliśmy, zdążyła całą ucztę zrobić. Zjedliśmy, zagrałem z narzeczonym w "futebol" na PlayStation. Polska przegrała z Portugalią 3:0. Obiecałem srogi rewanż...

..:: a to domowy pitbull ::..

Po krótkiej sjeście przyszedł czas na spacer. Z 50 metrów plaży zrobiło się 5. Nie ma to jak prawdziwy przypływ... Aż przykro było do Sao Paulo wracać.

Najgorsze było jednak to zadanie domowe, które trzeba było zrobić na dziś...

Pogoda

Kilka słów na temat pogody. Gdyby nie krótki epizod we Frankfurcie, gdzie na oknie samolotu były strużki wody nie widziałbym deszczu przez 2,5 miesiąca. Jak wyszliśmy z lotniska to już nie padało. Tu nic z nieba nie spadło do początku sierpnia.

Mamy teraz sezon grypowy. Wszyscy chodzą przeziębieni, a ja to już najbardziej. Najbardziej ciekawi mnie jednak fakt, że ten mój kochany cherlak jest zdrów jak ryba. I oby tak zostało...

W ciągu tych trzech tygodni doświadczyliśmy zakresu temperatur 16-34 stopnie w skali Celsjusza. Nie mniej jednak wilgotność powietrza (chyba) sprawia, że temperatura odczuwalna jest odrobinę niższa. Rano jeśli zdarzy nam się wyjść na zewnątrz jest około 20 stopni, ale potem się szybko wszystko nagrzewa, a wieczorem chłodzi.

Najlepsi są oczywiście Brazylijczycy... Mieliśmy takich parę dni, że wydawało się, że już już gdzieś tam deszcz słychać. Zimno było... 16 stopni. Wygrzebaliśmy nasze letnie katany z torby, ale w zasadzie spokojnie można się było bez nich obyć. A na ulicach prawie panika - puchowe kurtki, czapki, rękawiczki... Z drugiej strony masa ludzi chodziła też w klapkach i T-shirtach...

Mam taką swoją teorię dotyczącą tego sezonu przeziębień. Normalny człowiek w takich temperaturach nie choruje. Ale oni tu mają hopla na punkcie klimatyzacji. Te wysokie budynki wyglądają jak ule. Gdy podejdzie się bliżej to starsze budowle są upstrzone klimatyzatorami z zewnątrz. Generalnie z 30 stopni na dworze, gdziekolwiek by się nie weszło jest 18. Bo w Brazylii klimatyzacja nie służy do chłodzenia rozgrzanego powietrza, tylko pilnowania by się ono nie ociepliło. Po 1,5h zajęć spędzonych w takiej chłodni (no bo przecież tego ustrojstwa nie da się wyłączyć na dłużej niż 5 minut) nic dziwnego, że połowa internationali smarka i charka...

sobota, sierpnia 26, 2006

Bowling

Byliśmy wczoraj poturlać trochę. Fabiano zabrał nas do "najlepszej kręgielni w Sao Paulo". Szkoda, że aparatu nie wziąłem.

Jeśli to było najlepsze miejsce do gry w 26-milionowym mieście to muszę stwierdzić, że kręgielnie w Sao Paulo były budowane prawdopodobnie jeszcze przed wynalezieniem koła. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło.

Na wejściu stoi taki sympatyczny Pan, którego bliskimi krewnymi są niedźwiedzie grizzli. Nakłada on każdemu wchodzącemu opaskę na rękę. Bez niej nie można znajdować się na terenie kręgielni. Nie udało nam się dojść do czego ona jest.

Co ciekawe tory nie są położone obok siebie, tylko rozmieszczone są w różnych miejscach budynku. Cztery tu, cztery tam i tak się w sumie 20 klika robi. Zajęliśmy miejsce niedaleko baru.

Miejsce to oprócz kręgielni jest jednocześnie dyskoteką. W związku z tym w centralnym punkcie budynku znajduje się parkiet do tańczenia. No i oczywiście w środku hałas jest ciężki do zniesienia. Muzyka obowiązująca - techno, techno, techno. Jazda, jazda, jazda....

Buty do gry nie są tu obowiązkowe, więc wszyscy grają w tym w czym przyszli. Owocuje to tak pięknymi obrazkami jak wytatuowany mięśniak ślizgający się po parkiecie w japonkach i jego lala - tleniona blondyna DD w 10-centymetrowych obcasach. Oboje wyglądają komicznie, gdy biorą rozpęd, aby kulą rzucić.

Same kule też są ciekawe... Ostatni razy kształt kulisty miały, gdy zastrzelono Kennedy'ego. Poobijane, poobdzierane z dziurami na palce wyjątkowo niewymiarowymi. Długo się zastanawiałem jak to jest możliwe, że się w miarę prosto toczą. Doszliśmy do wniosku, że w torach są mikropory, które naprowadzają kule na cel.

I wreszcie główny punkt programu. Same kręgle są... na sznurkach. Do główki przyczepione są linki, które podciągają kręgle do góry po zbiciu. Wygląda to tak śmiesznie, że straciliśmy dobrych kilkanaście minut gry, bo Aga nie potrafiła się powstrzymać od śmiechu.

Aaa... i zapomniałbym. O 22 na kręgielni gaśnie światło. Zapalone nie mieści się w koncepcji DJa na imprezę. Rzuca się więc w ciemno. Tor jest całkowicie zaciemniony, nie licząc jakichś światełek kolorowych skądś się odbijających, a kręgle podświetlone są neonem ultrafioletowym (czyli widać tylko trzy na środku).

- Welcome to Brazil - Dragan.

piątek, sierpnia 25, 2006

Fauna

Amazonia... Ogromna część Brazylii. W zasadzie wiele osób utożsamia ten kraj właśnie z "płucami Ziemi". Miliony gatunków zwierząt z tego ogromna część nieznanych człowiekowi. Różnorodność zapierająca dech w piersiach.

Jako rezydenci w Brazylii i mieszkańcy Sao Paulo od trzech tygodni poznaliśmy tu na miejscu 3,5 gatunka fauny. A dokładniej karaluchy, mrówki faraonki, kleszcze i psy (a w zasadzie to psie odchody). Żywego psa jeszcze na oczy nie widziałem, więc to wcale nie jest pewne, że one tu istnieją. Ślady mogą być przecież zawsze podrzucane, w końcu jesteśmy tu w samym środku kampanii wyborczej.

Ciekawe jest to, że prawie w ogóle nie ma tu ptaków. Czasem coś, gdzieś tam przeleci i na ogół jest to helikopter.

Naszą przygodę z miejscowymi zwierzaczkami zaczęliśmy od mrówek. Bodajże trzeciego dnia na parapecie w kuchni zobaczyłem dwie takie małe, zabłąkane. Następnego dnia zlewozmywak był ich pełen. W tzw. międzyczasie Agnieszka zobaczyła karalucha. A przynajmniej tak twierdziła, ale było późno, ciemno, więc nikt jej nie wierzył. Kupiliśmy Raid na wszystko i zaczęliśmy wojnę. Przerzedziliśmy szeregi wroga, więc na dwa dni mrówki wycofały się by uporządkować szeregi, ale wysłały karalucha-skauta, który nie był dobrym zwiadowcą, bo wszyscy go widzieli. Zginął śmiercią bohatera.

Od tego czasu wojna trwa na całego. Mrówki się gdzieś okopały, co jakiś czas wysyłają do kuchni małe oddziały systematycznie likwidowane za pomocą Raida. Karaluchy też próbują wyczuć sytuację ale są bardziej cwane i lepiej zorganizowane. Próbowały nawet otworzyć drugi front w łazience, ale odparliśmy ich atak i zaminowaliśmy teren. Od tego czasu wojna nabrała zdecydowanie charaketr pozycyjny.

Z kolei kleszcze poznaliśmy po powrocie z Sao Roque. Agnieszka złapała jakiegoś, gdzieś. Wbił jej się w nogę zaraz nad kolanem. Jako, że FGV ma swojego lekarza (a nawet trzech) to Aga poszła do niego następnego dnia, by jej to świństwo z nogi wyciągnął. Doktor obejrzał, podrapał się w głowę i stwierdził, że nie trzeba wyciągnąć, jak się naje to sam odpadnie (sic!). Jako, że Aga nalegała to wziął nalał czegoś na wacik i zaczął go smarować tym wacikiem, co by sobie ten kleszcz polazł. Oczywiści nie pomogło, więc dopiero po dłuższej chwili podjął męską decyzję i postanowił chwasta wyrwać.

Niemniej jednak ciekawe podejście do robali tu mają. Pewnie w każdym budynku są tu karaluchy, bo administratorzy je ukradkiem podkarmiają...

czwartek, sierpnia 24, 2006

Boring Evenings

W nudne wieczory zajmujemy się hazardem. Ponieważ nie mogliśmy dojść do tego w jakie gry umiemy wszyscy grać, postanowiliśmy zająć się najprostszą. Rozsypujemy karty, stawiamy "domek" i wyciągamy karty z dołu. Kto rozwali "domek" dostaje punkt karny. Kto pierwszy uzbiera 5 pkt. stawia kolejkę. Ubaw po pachy :P

..:: W ten sposób przegrałem dwie capirinhe ::..

Ubaw jest tym większy, że Filipe, jak to Francuz, na ogół przegrywa i na ogół nie potrafi tego przełknąć...

wtorek, sierpnia 22, 2006

Power & Water

Nie mam zielonego pojęcia w jaki sposób są popodłączane instalacje u nas w mieszkaniu. I chyba wolę nie wiedzieć...

W Brazylii nie ma czegoś takiego jak ciepła woda z sieci. Nie ma też czegoś takiego jak piecyki gazowe. Na główce prysznica, która jest przymocowana na stałe do ściany na pewnej wysokości (zupełnie jak w basenowych natryskach), znajduje się elektryczny podgrzewacz. Z niego sterczą jakieś przewody i druty, które pomimo izolacji urągają chyba wszelkim standartom BHP. Co ciekawe jest tylko jeden kurek w ścianie regulujący ilość spływającej wody. Temperaturę reguluje się zwiększając lub zmniejszając strumień. Możesz więc mieć cieplejszą wodę, ale kosztem ciśnienia.

Do rzeczy. Brałem wczoraj prysznic, gdy nagle coś mi nad głową pyknęło i światło zrobiło się trochę ciemniejsze, a ciepła woda się skończyła. No i nijak nie wiedziałem, co jest grane. Wyszedłem spod prysznica i zakręciłem wodę. W tym momencie światło zgasło. Po bardzo brzydkim przekleństwie podsumowującym nieszczęścia z wodą i światłem, postanowiłem sprawdzić jeszcze raz, czy może coś się nie zmieniło. Odkręciłem wodę pod prysznicem i światło się zapaliło. Pełen najgorszych przeczuć zakręciłem kurek. Nie ma światła. Odkręcam, jasno. Zakręcam, ciemno. Bez mała jak u Haszka...

Żeby w nocy skorzystać z toalety trzeba było uruchomić prysznic...

Rozwiązanie było prozaiczne. Okazało się, że światła nie było, bo korki wywaliło. Nie można jednocześnie odkręcać wody w kuchni i w łazience, bo następuje przeciążenie. Ale dlaczego prąd był, gdy odkręcało się wodę, na zawsze pozostanie tajemnicą. I nie sądzę, bym chciał kiedykolwiek wiedzieć, dlaczego tak się działo.

Widok faceta z administracji, który przyszedł rozwiązać problem, turlającego się ze śmiechu po podłodze, gdy pokazywałem mu, jak się włącza światło przy pomocy prysznica, na zawsze pozostanie w mej pamięci.

Sao Roque

Byliśmy sobie na wycieczce. W niedzielę rano Fabiano pod nas podjechał i pojechaliśmy do Sao Roque. Jest to małe miasteczko (na oko jakieś 100 tys. mieszkańców) 60km od Sao Paulo. Znane jest głównie z tego, że jest to brazylijski kurort narciarski...

Aga zerwała mnie z łóżka o tak barbarzyńskiej porze, że nawet w Polsce było chyba jeszcze ciemno. Wrzuciła mnie do Fabmobilu i pojechaliśmy. Obudziłem się już na miejscu. Miasteczko faktycznie urokliwe było. Niedziela - dzień targowy, pochodziliśmy sobie trochę. Ciekawą rzeczą jest to, że w samym środku miasta jest park, który wygląda prawie jak dżungla. Chodzi się w nim po drewnianych pomostach zawieszonych nad ziemią.

Ale centralnym punktem programu było Sao Roque ski resort. Trzeba było wyjechać z dolinki, w której znajdowało się miasto i wjechać na pobliskie wzgórze. Brazylijczykom jest wszystko jedno jak wytyczają drogę. Górka-burka a podjazd pod nią taki, że wątpie by Fiat 126p sobie dał radę. Palio Fabiano ledwo rzęziło.

..:: Narty po brazylijsku. Tak! to po prawej to ski-cross :P ::..

Gdy wjechaliśy na szczyt i zaparkowaliśmy auto, okazało się, że ski-resort daje wiele możliwości na spędzenie wolnego czasu. Oprócz sztucznej trasy, która ma 1200m (sic!), ale jest cholernie wąska i niestety była zamknięta, oślej łączki, po której jeździli ludzie (śmieszny widok, Brazylijczyk na nartach :P), można tam kogoś zastrzelić (paintball, pole łucznicze, czy jakkolwiek się to nazywa), zepchnąć z drzewa (małpi gaj rozwieszony na wszystkich drzewach w okolicy), zaskakać na śmierć (batuty, nadmuchane zamki) albo spuścić na kocu (??) plastikowym torem w dół zbocza. Miejsce jest bardzo, bardzo urokliwe i sprzedają tam znakomite cukierki :)

Ponadto okolica znan jest ze swoich win. Fabiano wziął nas na przejażdżkę winną trasą w poszukiwaniu muzeum tegoż szlachetnego trunku. Muzeum nie znaleźliśmy, ale wyprawa zaowocowała miłymi przeżyciami wizualnymi. Droga oplątująca winne wzgórza, niczym w Toskanii. Góra, dół i wciąż wzdłuż murów i płotów ujawniających co jakiś czas fantazyjne bramy do winnych fatorii. Ciekawe, że wszystko wydaje się być takie podobne do Europy, ale to, co rośnie jest tak inne...

Powrót do Sao Paulo zaowocował stwierdzeniem, że powietrze jakieś gęste jest...

sobota, sierpnia 19, 2006

Food III, czyli Mexican

Przedwczoraj była impreza. Gdzieś, coś u kogoś. Nie czułem się najlepiej, więc zostałem w domu, a Aga poszła jako nasze przedstawicielstwo. Też nie miała najlepszego nastroju, więc gdy wychodziła o 21-ej, to powiedziała, że idzie tylko na 2 godzinki. Pewnie dlatego wróciła już o 3.30 nad ranem...

Była to jej najdroższa impreza w życiu. Poszły z Katriną na biforek do Bułgarki, która studiuje w Londynie. Jewgienia wygląda dokładnie tak, jak się zachowuje. Jest urocza, bogata i lubi się bawić. Wynajmuje pokój w mieszkaniu za 1500R$ miesięcznie (więcej niż my we trójkę wydajemy na całe mieszkanie) i zaprowadziła dziewczyny po biforku do klubu.

W Brazylii zwyczaj jest taki, że na wstępie do klubu się nic nie płaci. Dostaje się kartę, na którą kupuje się drinki. Przy wyjściu płaci się za to co się wypiło. Na początku ma się na karcie pewien kredyt na picie, za który trzeba zapłacić. Oczywiście jak go przekroczysz to nikt Ci nie powie. Wstęp do miejsca, gdzie były dziewczyny kosztuje 120R$ dla mężczyzn i 40R$ dla kobiet. Za tyle można pić. Te 120R$ to równowartość chyba 5-6 drinków. Nikt Ci nie powie ile co kosztuje, dopóki nie będziesz próbował wyjść...

Wczoraj założenie było takie, że idziemy z Fabiano do restauracji, a potem ja idę się bawić, a Aga spać. Założenie, założeniem, a rzeczywistość skrzeczy... Ale na szczęście nie za bardzo.

Pojechaliśmy do meksykańskiej restauracji. 24R$ i jesz ile chcesz. Przesiedzieliśmy tam chyba z 4 godziny. A i towarzystwo było zacne bo pojechały oba apartamenty z Rua Plinio Barreto, Fabiano i Bennoit, o którym jeszcze kiedyś napiszę.

Jedzenie było tak dla odmiany fantastyczne. Burritos, tacos, nachosy, kurczak, mięso, ser w tylu kombinacjach, że aż głowa boli. A potem brzuch. Po raz pierwszy chyba się przejadłem. Jak już skończyliśy po północy, to można było w zasadzie tylko do domu jechać...

- Wanna bet who is going to eat more? - Fabiano
- Yes, sure. I'm French, I will win. - Filipe
- But you know. You throw up - you lose. - Wojtek
- Oh. - Filipe
- You give up? - Wojtek
- French people never give up!! - Filipe

A dziś post...

FGV - Fundação Getulio Vargas

FGV - Escola de Administração de Empresas de São Paulo to nasza szkoła. Podobno jest to najlepsza uczelnia ekonomiczna w Ameryce Południowej. Podobno...

Żeby zacząć od początku. Getulio Vargas był wedle europejskich standartów psycholem
i pieniaczem. W roku 1930 po dwutygodniowej wojnie domowej i wojskowym zamachu stanu został "tymczasowym" prezydentem Brazylii. W 1934 został wybrany ponownie po zatwierdzeniu nowej ustawy zasadniczej. Jako, że konstytucja brazylijska przewidywała w ówczesnym czasie tylko jedną czteroletnią kadencję to już w 1937 roku prezydent Vargas ogłosił, że komuniści przygotowują zamach stanu i przy pomocy wojska rozpędził Kongres. Zmienił konstytucję, na taką, która gwarantowała mu dożywotnią władzę dyktatorską (dobrze, że Kaczyńscy nie znają historii świata... gdyby wiedzieli jakie pewne rzeczy mogą być proste).

Władzą nie cieszył się jednak długo. W 1945 roku po dłuższej partii politycznych szachów to samo wojsko zdjęło Vargasa z urzędu. Demokratyczne wybory wygrał kto inny. Po pięciu latach, w następnych wyborach wygrał uczciwie Vargas i w roku 1950 ponownie objął ster rządów w państwie. Po 4 latach nieudolnych rządów i próbie zamachu na głównego lidera opozycji, w
którym udział wzięli najbliżsi współpracownicy prezydenta, Vargas dostał od wojska ultimatum - albo poda się do dymisji, albo zostanie zdjęty z urzędu. Vargas wybrał trzecią opcję i popełnił samobójstwo.

..:: Witamy w świątyni snobizmu ::..

Uczelnia nosi jego zaszczytne miano. Jest to uczelnia prywatna, na którą wpisowe jest jak na miejscowe warunki zaporowe. W związku z tym uczą się tu albo najlepsi, albo najbogatsi. Patrząc na jednych i na drugich nie można wróżyć Brazylii świetlanej przyszłości.

Brazylijczycy na każde zajęcia przychodzą pod krawatem i w garniturku. Jest to o tyle ciekawe, że w czasie przerw na korytarzach nie znajdziesz osoby tak ubranej. Generalnie nie znajdzie się osoby ubranej dobrze. W Brazylii ludzie lubią pokazać swój status społeczno-materialny. W Europie objawia się to ciuchami od Lacoste, Ralpha Laurena, czy też Tommy Hilfigera. W Brazylii bogactwo mierzy się stopniem zabudowania butów. Najzamożniejsi noszą tu kapcie, które w Polsce najłatwiej byłoby znaleźć w gabinetach ortopedycznych. U kobiet są to kilkunastocentymetrowe platformy z 93 klamerkami i paskami, mogą być zamszowe, sięgające połowy uda. U dziewczynek z mniejszą ilością pieniędzy buciki mają mniej klamerek i sięgają niżej. Platforma jest zawsze. Męskie obuwie należy z kolei do modeli, które w Europie były popularne na początku lat 90-tych ale tak naprawdę się nikomu nie podobały, tylko innych nie było. Im bogatszy facet, tym buty bardziej obrzydliwe, oczojebne i z większą ilością światełek, poduszek powietrznych i udziwnień.


Uczelnia wygląda jak trochę ładniejszy budynek F. 11 pięter, wąskie korytarze, podwieszone sufity z jarzeniówkami. Oprócz różnicy jednego piętra w FGV jest czyściej i ładniej niż w "efce". No i trudniej się tam dostać. Trzeba minąć uzbrojonych strażników i bramki na osobiste karty magnetyczne. Budynek jest wprasowany we wzgórze. Z jednej strony wchodzi się na parterze, z drugiej wejście jest na wysokości 7-ego piętra. Są trzy windy ku wygodzie studentów, ale generalnie łatwiej jest korzystać ze schodów. Algorytm poruszania się wind został prawdpodobnie stworzony w oparciu o prawa Murphy'ego. Windy są zawsze tam, gdzie są najmniej potrzebne.

Semestr jest podzielony na 2 części. W związku z tym sesja jest cztery razy do roku. I w związku z tym może się nam uda skończyć zajęcia pod koniec września. Wystarczy tylko by SGH-a zdecydowało się wreszcie, czy możemy się uczyć tylko przez pół semestru, czy nie. Jako, że nasz los jest w rękach CRPM-u to zanosi się na długie czekanie i negatywną odpowiedź.

Wybraliśmy sobie 4 zajęcia:
  • Financial Managment in Banks - Aga nalegała i dobrze się stało, że je mamy. Ciekawe, facet mówi po angielsku i ma też angielski humor. A ponadto zadania domowe, które na FGV są podstawą nauki - w domu robimy 10 razy więcej niż w Polsce, są najbardziej kreatywne. No i nie zajmują za dużo czasu.
  • Global Business Managment - Prowadzący ma na nazwisko Burak, a w zasadzie Buraque, różnicy nie ma specjalnie. Myśli, że umie mówić po angielsku i generalnie przez cały semestr będzie opowiadał o tym, czego się uczyliśmy na pierwszych zajęciach z zarządzania logistycznego. Do domu daje do czytania kilka artykułów i jakże rozwijające zadanie zrecenzowania każdego z nich na 2-3 stronach A4.
  • Politics and Culture in Brazil - nie dajcie się zwieść miłemu brzmieniu tytułu. Brazylijczyk, który to wykłada - Kurt von Mettenheim jest ewenementem na skalę światową. Słuchając zdań, które wygłasza rozumiem każde poszczególne słowo, ale jak przychodzi mi je sklecić w całość - nie pojmuje niczego z wykładu. I nie jestem sam. Na jego zajęcia chodzi pewien Amerykanin - Barry - wygląda on jak żołnierz piechoty morskiej i prosi co jakiś czas o głos, po czym zaczyna opieprzać resztę studentów, że rozmawiają w czasie wykładu i mu to przeszkadza. Do domu dostajemy 50 stron niepowtarzalnego stylu profesora Mettenheima - do zrecenzowania.
  • Legal Framework for International Business - pani profesor jest blondynką, jedyną chyba jaką tu widziałem, uśmiech nie schodzi jej z twarzy, ma ciemną karnację i zabójcze nogi. I na pierwszych zajęciach dała nam 5, czy 6 20-stronicowych case'ów do zapoznania się. Potem przez 30 minut gapiliśmy się na zdjęcie złotej rzeźby przedstawiającej... "coś" i debatowaliśmy nad tym, co to może być.
Podsumowując spodziewałem się chyba czegoś innego. Zajęcia są stosunkowo proste, ale baaardzo czasochłonne. Na szczęście mamy 4-dniowy weekend. :) No i może już we wrześniu zaczniemy dłuższe podróże...

środa, sierpnia 16, 2006

Neighbours and Friends - Fabiano Piraino Maciel a.k.a. "Steve Buscemi"

Fabiano siedmiorga nazwisk jest buddym Agnieszki. W zasadzie jest też buddym Dragana, Filipe i moim. Interesujący jest fakt, że ze studentów zagranicznych chyba wszystkie dziewczyny mają swoich brazylijskich opiekunów. Wśród mężczyzn odsetek cudzoziemców posiadających buddiego nie przekracza 20%. Ja nawet nie wiem, jak sie mój nazywa. A z drugiej strony chciałbym zobaczyć jego minę, gdy się dowiedział, że jego podopieczny jest facetem.

Fabiano - Brazylijczyk z krwi i kości, opiekuje się nami nawet wtedy, gdy tego nie chcemy. W życiu nie spotkałem tak miłego i pomocnego człowieka. Wozi nas po Sao Paulo, gdzie tylko chcemy (ba! nawet wymyśla, gdzie chcemy pojechać), możemy wpaść do niego w ciągu dnia praktycznie w dowolnej chwili (jest pracownikiem uczelni) i co ważne, jak Filipe nie może, to Fabiano z radością załatwia wszystkie sprawy wymagające znajomości portugalskiego.

- I'll be there in 20 minutes. - Fabiano.

..:: prawda, że do Ronaldinho podobny? ::..

Jak już wspomniałem Fabiano jest typowym Brazylijczykiem. Nie znosi piłki nożnej, ciepła nie lubi bardziej ode mnie i najchętniej by się wyprowadził do Kanady. Jego drugą miłością jest Buenos Aires, do którego wypycha nas rękami i nogami.

Czasem zastanawiam się, czy nie jest jakimś guru sekty, który próbuje nas zwerbować, by potem przekonać nas do opuszczenia swojej cielesnej powłoki i udania się w niebyt kosmiczny, celem spotkania wyższych form życia. Ale ilekroć mówię o tym głośniej, to dostaję od Agi po głowie...

wtorek, sierpnia 15, 2006

My Favourite Places (part 2)

..:: okno na podwórze ::..

Swimming Pool

Postanowiłem chodzić na basen. Dziś był drugi raz... W zasadzie powinienem był napisać już po pierwszym pływaniu, ale musiałem się upewnić, że to wszystko wygląda, jak wygląda.

Poznałem Brazylijczyka. Nazywa się Vinicius Texiera. Pewnie dlatego wszyscy mówią na niego Texiera. Jest szefem czegoś takiego jak miejscowa sekcja pływacka i wygląda jak "Dawid" Michała Anioła w wersji 3.0. No może twarz się nie do końca zgadza. Generalnie chłopaki w sekcji (zresztą dziewczyny też) są dużeee. No i pływają tak, że ciężko szczęke z ziemi pozbierać.

Wszystkie sporty na FGV są uprawiane na terenie uczelni. Tylko pływaków wyekspediowano tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Basen jest w dzielnicy, przy której Praga Północ wygląda jak chronione osiedle. Niemniej jednak nie ma najgorszej sławy w Sao Paulo. Szczęściem Texiera posiada samochód i chętnie nas podwozi. A chłopaki na basenie mają ubaw widząc takie kaleki jak my...

Basen znajduje się na terenie kompleksu sportowego. Wchodząc od ulicy należy przejść nad dwoma leżącymi pijaczkami, ominąć bezdomną rodzinę, przeskoczyć zniszczone bramki (nie działają) i już się jest na terenie miejscowego raju dla sportowców. Droga opada lekko w dół, po lewej stronie z budynku wyglądającego jak niemiecka fabryka po nalocie RAF-u dobiegają odgłosy obijanej piłki. Drzwi wejściowe do hali ledwo trzymają się na zawiasach, ale mijając je można zobaczyć lśniący, nowiutki parkiet. Po prawej stronie korty tenisowe. To, na czym się gra jest utrzymane w perfekcyjnym stanie, reszta to ruina. Nie wiem jakim cudem dachy nie przeciekają.

Na końcu drogi szatnie i prysznice. Podobno sprzątane...

Największe wrażenie robi jednak basen. Żeby go zobaczyć, należy minąć mała knajpkę, skręcić w lewo, wyjść zza węgła (tak wiem, skomplikowana ta droga) i praktycznie wpada się do wody.

Basen jest na otwartym powietrzu.

Dwie samotne palmy pochylają się nad lustrem wody. Z trzech stron otoczony postindustrialnym murem, sponad których wystrzeliwują w górę dwudziestopiętrowe bloki. Księżyc w pełni odbija się w tafli, a co 4-5 minut nad basenem, naprawdę nisko, przelatuje samolot. Dawno nie byłem w tak brzydkim miejscu, które ma tak niepowtarzalny urok. Jest jakby z innego świata.

Chanem tego miejsca jest niejaki "Pesci" a.k.a. "Fish" a.k.a. "Ryba" :P. Jest trenerem pływania, byłym zawodnikiem i z wyglądu najbardziej przypomina mi ojca Matyldy z Leona Zawodowca. Poza tym jest strasznie sympatyczny, gada portugalsko-angielskim i ma skłonności sadystyczne. Dziś 2km. I myślę, że na tym się nie skończy.

niedziela, sierpnia 13, 2006

Food II

Fabiano zabrał dziś nas na spacer. Łaziliśmy po jakimś parku, ale to nie jest istotne. Ważne jest co zrobił potem. Zabrał nas na drugi koniec Sao Paulo do takiej knajpy.

Podjechaliśmy na miejsce i boy zabrał nasz samochód na parking, weszliśmy do środka i mała kelnerka o dużej pupie zabrała nas na pierwsze piętro. Sala była pusta. 70 stolików w wystroju stołówkowym i tylko my. No i chyba ze 20 kelnerów. Stoliki nakryte białą ceratą a na środku pomieszczenia bar. A w barze 8 rodzajów sałatek, 10 rodzajów mięsa, 5 rodzajów frytek, jakieś sosy, makarony, ryże... no po prostu żyć nie umierać.

A teraz najważniejsza rzecz. Płacisz 12R$ i jesz ile chcesz. Możesz przesiedzieć w restautracji cały dzień, a i tak dodatkowo musisz uregulować tylko rachunek za napoje. Ale to nie wszystko...

Gdy już weźmiesz sobie talerz to dosłownie co 2-3 minuty pojawia się przy stoliku kelner trzymający na tacy potrawę, której nie ma w barze. Albo kelnerka z ogromną pizzą, z której z radością odkroi kawałek. I to wszystko jest w cenie!!

Efekt: zjadłem 15 kawałków pizzy, z czego 5 to była pizza z bananem lub czekoladą (sic!), talerz zieleniny, sam już nie wiem ile mięsa, a frytek, makaronów, czy też ryżu lepiej nie liczyć. Nie będę mógł spojrzeć na jedzenie przez tydzień.

Miejsce było takie fajne, że zadzwoniliśmy po Filipe i Dragana by podjechali taryfą. Filipe chyba odrobinę przesadził, bo nie wygląda zbyt dobrze teraz, ale Dragan twierdzi, że zielony to zdrowy kolor i nie powinniśmy się przejmować.

Zastanawialiśmy się, w jaki sposób to miejsce może uzyskiwać jakikolwiek profit z takimi cenami. Doszliśmy do wniosku, że pewnie pasą ludzi do nieprzytomności, a potem wynoszą na zaplecze, gdzie wycinają im nerki i płuca, które sprzedają na czarnym rynku ludzkich organów. Fabiano twierdzi, że to jednak dzięki bardzo wysokim cenom napojów i dodatkowych deserów. Ale my i tak wiemy swoje...

Idę się położyć :P Ola!

sobota, sierpnia 12, 2006

Traffic

W Brazylii sprzedaje się rokrocznie 2 mln nowych samochodów. Połowę z nich na terenie aglomeracji Sao Paulo. Ruch uliczny jest tu niesamowity. Samochód na samochodzie. Fabiano, buddy Agnieszki, a w zasadzie już nasz codziennie dojeżdża na uczelnię 15km autem. W zależności od dnia zajmuje mu to od 40minut do dwóch, trzech godzin. I jak jedzie godzinę wcale nie jest smutny.

Ruch trwa tu 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie ma takiego momentu, że nie wpadniesz na korek. Zasad nie ma żadnych. Wszystko zależy od szczęścia.

..:: Av. de Julho, godzina 23:53 ::..

Z ciekawostek dotyczących zasad drogowych panujących w Sao Paulo.

Jeśli masz ochotę przeżyć zawał serca, rozważnie wybierz porę. Karetkom na sygnale nikt tu nie ustępuje. Stoją w korku tak jak wszyscy inni. Gdy jechaliśmy na basen we wtorek, staliśmy bezpośrednio za jedną przez 15 minut.

Jeśli chodzi o kulturę jazdy kierowców z Sao Paulo umieściłbym gdzieś między Poznaniakami, a pijanym Januszem Wójcikiem. To, że mamy zielone światło jako piesi nic nie znaczy. Zresztą to, że mamy czerowe też nie.

90% samochodów w Sao Paulo ma ciemne szyby. Myślicie, że dlatego, że jest tu gorąco? Nie! To może dla szpanu? Nie! Przez ciemne szyby nie widać, kto jest w środku. Więc źli ludzie 2 razy się zastanowią, nim przyłożą w nocy spluwę do okna. Przez ciemną szybę nie widać, czy kierowca nie robi aby tego samego.

Taksówkarze w Sao Paulo, gdy chcą zmienić pas w korku nie włączają migacza. Wystawiają łapę przez okno. Dobrze, że jak chcą jechać w lewo to nie proszą pasażera o to samo tylko kładą rękę na dach. Nie bardzo wierzyłem swoim oczom...

Podróżowanie po Sao Paulo samochodem jest bardzo, bardzo emocjonujące.

Neighbours and Friends - Dragan Nikolić a.k.a. "Dragan"

Dragan Nikolić powinien był się urodzić sto lat temu. Wtedy nie byłoby problemu z określeniem jego przynależności narodowej. Byłby obywatelem monarchii austro-węgierskiej. A tak to ma przewalone bo urodził się w Jugosławii, mieszka i studiuje w Austrii i generalnie uważa się za Serba. I na tym generalnie należałoby stanąć, choć oprócz obywatelstwa serbskiego ma też austriackie.

Dragan jest naszym flatmate. Mieszka w pokoju obok i jest przykładnym współlokatorem.

Poznaliśmy go w czasie pierwszej próby zdobycia uczelni. FGV jest strasznie mocno chronione i gdy pan na wejściu już miał zamiar nas wyrzucić, bo nie mogliśmy się dogadać co do naszego celu przyjścia, Dragan dzięki swojej survivalowej znajomości portugalskiego stał się bohaterem dnia.

..:: Dragan w pełnej krasie ::..

Dragan jest spokojnym 24-letnim studentem Wirtschafts Universitat w Wiedniu, w Sao Paulo oprócz studiowania pracuje w filii austriackiej firmy zajmującej się produkcją stali, czy też jakichś innych zupek. W życiu nie spotkałem faceta, który wykazywałby większą chęć do uzyskania konsensusu niż on. Najważniejszą jego cechą jest jednak niezmącony, filozoficzny wręcz spokój i ogromny dystans do siebie i otoczenia.

Dwa dni temu robiliśmy pranie. Mamy za kuchnią takie małe pomieszczenie gospodarcze. Pralka, którą mamy jest niesamowitym, brazylijskim połączeniem frani, wanny z wodą i sokowirówki. Użytkownik ma do wyboru dwa programy prania: prać, nie prać. Konstruktorzy zapomnieli umieścić w urządzeniu jakąkolwiek grzałkę, więc pierzemy na zimno. Wodę odprowadza się wsadzając wąż do gospodarczego zlewu.

Dragan uruchomił pralkę i poszedł oglądać telewizję. Zgłębiałem właśnie tajniki mojego nowego telefonu, gdy usłyszałem głos z kuchni. Dragan mnie wołał. Ponieważ byłem już bardzo bliski odkrycia, jak się zmienia język portugalski na angielski odkrzyknąłem by poczekał chwilkę. W odpowiedzi usłyszałem spokojne ok. Nie minęło dużo czasu, gdy poszedłem zobaczyć, po co mnie wołano.

Z obawy przed różnego rodzaju niepożądanymi współmieszkańcami budynku zamykamy wszelkie możliwe odpływy.

Oczom moim ukazał się następujący widok. Dragan stoi oparty o framugę drzwi do pomieszcenia gospodarczego. Na podłodze jest jakiś centymetr wody, a ze zlewu leje się na podłogę wodospad brudnej wody. Ktoś (Dragan) nie wyciągnął zatyczki z odpływu. Dragan z zadumą patrzy na to wszystko i pokazuje na strumień lejący się na podłogę.

- Is it normal? - Dragan

Tak. Generalnie za każdym razem, gdy robimy pranie zalewamy pomieszczenie gospodarcze...

Ale po prawdzie - lepszego współlokatora niż Dragan nie mogliśmy sobie wymarzyć...

Food I

Jedzenie jest jedną z rzeczy, dla których warto w Brazylii zostać. Jest po prostu F A N T A S T Y C Z N E ! Zresztą co tu dużo mówić. Od przyjazdu nie jedliśmy obiadu w domu. I w zasadzie nie zamierzamy. Gdy wrócimy, założę biznes na wzór miejscowy - restauracja na wagę. Płacisz dokładnie za tyle, ile zjesz. Zresztą, co ja będę pisał, zobaczcie sami... i zazdrośćcie :)

Waga - 700g. Cena - 6,50R$. Powyżej 650g nakładasz na talerz ile chcesz i ciągle płacisz 6,50. Knajpka Lanchette znajduje się 50m od wejścia na uczelnię.

To z restauracji coś tam, coś tam. 200m od uczelni. Drogo, bo 15R$ za kilogram, ale jaki wybór. Porcja na zdjęciu waży 900g. Studenci FGV dostają 10% zniżki i picie gratis.

A to dzisiejszy wynalazek. Spoleto - knajpka w centru handlowym. Płacisz 10-13R$ i kucharz na twoich oczach przygotowuje jeden z 10 rodzajów makaronu z ośmioma z 52 dodatków i jednym z sześciu rodzajów sosu.

czwartek, sierpnia 10, 2006

Apartamento 72

Rua Plinio Barreto 159, apartament 72, Bela Vista, Sao Paulo. Dom... Na najbliższych kilka miesięcy. Ale przygód było co nie miara.

Zaczęło się od rezydencji Boulevard Joao Luisa, gdzie przebywaliśmy niecałe 24h. Decyzja o opuszczeniu naszego brazylijskiego przyjaciela zapadła szybko i jednomyślnie (w sensie --> Agnieszka nie miała wątpliwości, że nie chce tam mieszkać). Jako że wcześniej prowadziliśmy intensywną korespondecję z innymi właścicielami apartamentów w Sao Paulo wystarczyło odświeżyć sobie listę kontaktów i po 3h wymiany maili byliśmy umówieni na oglądanie apartamentu. Po drodze poznaliśmy Dragana, więc na spotkanie poszliśmy razem.

APARTAMENT (br.) - jest to określenie używane odnośnie każdego mieszkalnego pomieszczenia pod dachem. Większość APARTAMENTÓW jest urządzona w stylu minimalizmu użytecznego albo a la późny Gomułka - wczesny Gierek. Wynajmowne APARTAMENTY charakteryzują się dodatkowymi atrakcjami w postaci śladów pobytu wszystkich poprzednich lokatorów.

O 17.30 przybyliśmy na umówione spotkanie. Okazało się, że oprócz nas na tę samą godzinę umówiona była jeszcze jedna chętna. Dziwny zwyczaj. Właścicielka nie przyszła na spotkanie. Wysłała swojego brata, który o dziwo nie mówił po angielsku.

Weszliśmy do góry - apartament 62. 3 pokoje (2 sypialnie i pokój dzienny), kuchnia, łazienka - wszystko w miarę dla ludzi. Problem był tylko taki, że w sypialni nie było podwójnego łóżka, a dwa pojedyncze, w tym jedno rozkładane i chowane pod drugim. Po rozłożeniu generalnie nie było w pokoju na nic miejsca, był to jakiś dziwny patent i zajmował mnóstwo przestrzeni. Gdyby nie to łóżko to z miejsca byśmy apartament wzięli. Okazało się, że w tym samym budynku właścicielka ma drugie, identyczne mieszkanie piętro wyżej i tam jest podwójne łóżko, a mieszka tam samotnie jakaś dziewczyna - Katrina.

Rozdzwoniły się telefony, próbowaliśmy się z nią skontaktować, ale ani nie było jej w mieszkaniu, ani nikt nie znał jej numeru, a właścicielka pozostawała nieosiągalna.

W między czasie pojawił się problem, bo dziewczyna, która razem z nami oglądała mieszkanie - Fanja - też była zdecydowana i to bez cyrku z zamianą łóżek.

Czekaliśmy i próbowaliśmy się dogadać, gdy pojawił się Filipe. Okazało się, że poprzedniego dnia wprowadził się do Katriny i mieszkają razem. Zaczęliśmy negocjacje, stanęło na tym, że wymienimy się apartamentami. Brat właścicielki był już bardzo zagubiony.

Pozostało nam czekać na Katrinę, aby się dowiedzieć czy ona akceptuje wariant przez nas wymyślony i już. Filipe zadzwonił do swojej współlokatorki i dowiedział się, że za 10 minut wszystko będzie jasne. Po godzinie, gdy Katrina dojechała okazało się, że nie ma problemu możemy się spokojnie zamienić.

W trakcie naszej rozmowy zadzwoniła Gloria - właścicielka i oznajmiła, że za chwilę będzie. Koniec końców po 30 minutach dotarła do nas, podpisaliśmy umowy, wymieniliśmy się apartamentami i zamieszkaliśmy przy Rua Plinio Barreto 159 - Katrina i Filipe na dole w 62, my z Draganem na górze w 72.

Następnego dnia przywieźliśmy swoje klamoty i ruszyliśy w piątkę na miasto celem gigantycznych gospodarczych zakupów. Dostaliśmy wszystko, co trzeba było i następne 2 dni sprzątaliśmy nasze mieszkanko.

Prysznic trzeba było sparzyć wrzącą wodą.

Kuchnię szorowaliśmy na kolanach ryżową szczotką.

Filipe stwierdził, że nie ma sensu odkurzać lub prać zasłon, więc wystawił je za okno.

Kanapa zmieniła kolor po myciu z szarego na żółto-pomarańczowy.

Ale generalnie mieszkanko jest miłe, przytulne i w miarę duże (jak na standarty miejscowe).

..:: a to moje ulubione miejsce :) ::..

My Favourite Places (part 1)

Neighbours and Friends - Filipe Joaquin a.k.a. "Ross"

- Katrina, you should be a "si ou aj" of this project. - Filipe

Filipe Joaquin mieszka dokładnie jedno piętro po nami. Apartament 62 przy Rua Plinio Barreta 159 w Bela Vista. Chyba jest Francuzem i to w zasadzie powinno wszystko tłumaczyć, ale...

..:: "Ross" jak żywy :] ::..

Generalnie problem z Filipe (tak się jednak pisze jego imię) nie jest duży. Jego rodzice są Portugalczykami, on sam mieszka i studiuje we Francji. Nigdzie nie jest u siebie. Portugalczycy traktują go jak Francuza, Francuzi jak Portugalczyka. Pewnie dlatego też nie mówi jakoś wspaniale ani portugalskim, ani francuskim (choć tym chyba trochę lepiej). Angielski jako tako mu wychodzi. Bardziej tako...

- Vanity is your favourite sin Filipe... - Wojtek
- No... My favourite sin is humidity. - Filipe

Niemniej jednak jest strasznie sympatycznym, otwartym i śmiesznym facetem. A to, że sprawia wrażenie, jakby nigdy nie do końca rozumiał, o co chodzi, tylko dodaje mu uroku.

Filipe jest naszym nieodłącznym i nieodzownym towarzyszem. Dobrze się prezentuje, jest kulturalny i jako jedyny "fala portugesz". Ponieważ w Brazylii nauka języków obcych kończy się generalnie na poznaniu narzecza sąsiedniej dzielnicy bez Filipe nic byśmy chyba nie załatwili i umarli z głodu bardzo, bardzo szybko. Jak trzeba coś kupić, zamówić w restauracji, wymienić pieniądze, załatwić komórkę, umówić się z uprzejmymi panami od internetu Filipe staje do walki w pierwszym szeregu.

Kolejną zaletą Filipe jest jego domniemane, podobno uderzające podobieństwo do Rossa z "Przyjaciół". Dzięki temu jest powszechnie rozpoznawalny. Stanowi istotny element łączący ludzi. Choć sam jest dość nieśmiały wszyscy się do niego garną, bo ma przecież znajomą twarz.
Popularność go chyba jednak przytłacza.

- I'm not an elephant man. Don't show me like that to those people. - Filipe

sobota, sierpnia 05, 2006

Arrival

Słońce wstaje o 7 rano, zachodzi o 5.30 popołudniu. Zawsze sie zastanawiałem, jak to jest możliwe, kiedy czytałem o tym, że na równiku słońce wstaje i zachodzi praktycznie błyskawicznie. Sao Paulo znajduje się na zwrotniku koziorożca, ale praktycznie nie ma tej fazy przejściowej - zmierzchu i świtu. Tylko szast-prast, jasno, ciemno. Śmieszne...

Drogi w Brayzlii są bardzo swojskie. Zupełnie jak w Polsce. Krajobraz z lotniska do centrum jest strasznie obcy. Niby wszystko jest podobne, ale na każdym kroku czuje się, że to jednak inny świat... Korki są GIGANTYCZNE. W związku z tym kwitnie handel obnośny pomiędzy samochodami. U nas sprzedają tak gazety i myją szyby. Tu można kupić w ten sposób dosłownie wszystko... widzieliśmy faceta, który biustonosze miał w swoim asortymencie...

Myśleliśmy, że centrum będzie bardziej europejskie. Nic z tego. Środek miasta położony jest na wzgórzach. Jedne wieżowce wyrastają ponad inne. Wygląda to niesamowicie. Jak w jakimś filmie science-fiction. Miałem wrażenie, że z jakimś konwojem wjeżdżamy do jakiegoś niesamowitego, wielopoziomowego Gotham City. Brakowało tylko wieżyczek strzelniczych na dachach samochodów :P

Dotarliśmy na miejsce zamieszkania. Ładny, niewysoki, 10-piętrowy budynek z elementami kolonialnymi w wystroju. Przejście przez bramę, w holu jak w amerykańskich wieżowcach z lat 30-tych siedzi przy małym biureczku samotny strażnik, windy z drewnianymi drzwiami. Ma swój styl...

Apartament nr 402. Fabiano zapytał się jakiegoś kolesia wychodzącego z budynku, gdzie, co i jak. Okazało się, że facet wychodził akurat od nas. Dał wskazówki i już...

Otwarliśmy drzwi rezydencji Boulevard (jak to miejscowi nazywają). Oczom naszym ukazał się mały salonik z grającym na maksa telewizorem. Przed telewizorem na materacu spał, jak się potem okazało Joao Luis - nasz gospodarz.

Mieszkanie było fajne. Długi korytarz z odchodzący od salonu z pokojami po bokach kończył się łazienką. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że mieszkanie wyglądało jak Sabinki po 10 imprezach i takiż zapach się unosił. Obejrzeliśmy wszystko, znaleźliśmy jeszcze jednak śpiocha, jak się potem okazało - Justina, drugiego współlokatora i przystąpiliśmy do budzenia gospodarza.

Joao Luis okazał się bardzo sympatyczynym facetem, mówiącym dziwnym angielsko-portuglasko-francuskim narzeczem, ale nie udało mu się do końca wytrzeźwieć po wieczornej imprezie. Pokazał nam nasz pokój i poprosił o jeszcze chwilę drzemki.

Brazylijczycy mają niesamowitą mentalność, przynajmniej Ci trochę lepiej usytuowani. Jako że siła robocza jest tu strasznie tania, to praktycznie wszystkie mieszkania mają tu panie od sprzątania. W rezydencji Boulevard pani przychodziła 3 razy w tygodniu. W związku z tym mieszkańcy robią tu w dwa dni taki bajzel, na jaki nam potrzeba miesiąca. Gdy Agnieszka napiła się szklanki wody i chciała ją opłukać, nie udało się jej.

- Leave it. Cleaning lady will come soon. - Joao Luis.

Postanowiliśmy poszukać innego mieszkania.

Poszliśmy na uczelnię. Jest pilnowana lepiej niż Fort Knox. Ładny budynek 10 piętrowy. Można się dostać do niego z dwóch stron, z dwóch różnych ulic. Z jednej ulicy wchodzisz na parter, z drugiej na 7 piętro (na takich wzgórzach jest Sao Paulo umieszczone:P).

Przy wejściu spotkaliśmy Dragana - Austriak, WirtschaftsUniversitat in Wien. Poszliśmy razem do ichniejszego International Office.

- We don't work today. You have old information. But come, we'll see what can we do for you. - Paula Mello, international officer.

CRPM może się uczyć. Okazało się, że biuro nie przyjmuje studentów w piątki, ale nie było to jakimś większym problemem. Paula szybko zadzwoniła po szefową, udzieliła nam informacji wszytskich niezbędnych. Po 20 minutach przyszła Sonia i uzupełniła to, co trzeba i powiedziała, że jak będziemy mieli jakieś pytania, to oni co prawda nie przyjmują interesantów w poniedziałki (tylko wtorki, środu i czwartki) ale w końcu są tu dla nas, więc możemy spokojnie przyjść. Niesamowite, nie?

O 17.30 umówiliśmy się na oglądanie mieszkania. Poszliśmy z Draganem na obiad. Serce palmy (!?) smakuje jak słodko-kwaśna kukurydza.

Nie byliśmy jedynymi, którzy oglądali to mieszkanie. To był pierwszy problem. A potem się zaczęło. Tego się nie da opisać, co powoli wynikało z rozmowy. Ostateczne rozwiązanie jest takie, że pod numerem 62 w tym budynku mieszka Katrina i Phillipe - Słowaczka i Francuz, a pod numerem 72, bezpośrednio nad nimi my z Draganem. Dla zaciemnienia sytuacji - Katrina i Phillipe do wczoraj mieszkali pod nr 72.

Po podpisaniu umowy z właścicielką poszliśmy z powrotem do Joao Luisa. Szybka kąpiel i do łóżka. Była godzina 9.30. Pierwszy raz się obudziłem o 4 nad ranem (tak jakby 9 w Polsce). Ciężko jest jednak z tą zmianą stref czasowych. Niemniej jednak spaliśmy do 10tej. Męczące to było wszystko.

Za godzinę się przeprowadzamy...

Journey (part2)

Zastanwiające było to, że na 480 punktów odpraw na lotnisku we Frankfurcie bajzel był tylko przy standach Varigu. Okazało się jednak, że nie musimy nic załatwiać tylko pewnym krokiem możemy zasuwać do niesławnej bramki B44. Była 6.45, mieliśmy trzy godziny do odlotu.

W Realyu dostać można 13 różnych arabskich gazet. Zgadnijcie ile polskich...

Starbucks ma obrzydliwą kawę.

Paczka 20 tabletek aspiryny kosztuje 5,40€.

Na każdym punkcie kontrolnym śmieją się z posiadaczy biletów Varigu.

- Yes, we are Varig passangers. Second atempt. - Wojtek

Odprawili nas na szczęście bez problemu. Tylko znowu kazali mi pasek od spodni ściągać. Byliśmy szczęśliwi czekając już na zapokładowanie i patrząc na obiekt westchnień wielu pasażerów.

Boeing B777-200 (wg napisu na bilecie, wg mnie to prędzej jakiś antonow)

Przykre było tylko to, że nie mogliśmy patrzeć na te tłumy zabijające się o pozostałe miejsca, bo nadwyżka pasażerów wynosiła raptem kilka osób.

Lot trwał 11h. Obłożenie samolotu było pełne. Dali nam 2 posiłki - ciepły i zimny, różnica polegała na temperaturze tacek. Wylądowaliśmy w Sao Paulo o 5.20 czasu miejscowego. W Polsce była 10.20. Cały czas wydawało się nam, że różnica czasu to tylko -4h, a okazało się, że jest -5. Do teraz próbuję rozgryźć gdzie się zgubiła ta jedna godzina. Teoria, że sprawcą jest zmiana czasu na letni w Polsce upadła, gdy okazało się, że Brazylijczycy robią to samo.

Po 1,5h odprawie celnej ubrałem swój pomarańczowy kapelutek by buddy Agi mógł nas poznać i wyszliśmy mu na spotkanie.

Fabiano wygląda jak Steve Buscemi we "Wściekłych Psach" i jeździ najbardziej brazylijskim autem z możliwych - Fiatem Palio.

piątek, sierpnia 04, 2006

Break

Steinerberg Airport Hotel im Frankfurt am Mein (czy jakoś tak)

Jak na bankrutującą linię lotniczą wynajmowanie pokojów w pięciogwiazdkowym hotelu (choć Aga twierdzi, że były tylko dwie - ja tam nie wiem, na wszystkich gadżetach było pięć) dla 100 osób wydaje się być nadmiernym zbytkiem. Zdziwienia dopełnił fakt, że w hotelu przywitali nas z uśmiechem na ustach, otwartymi ramionami.

- We have Varig passangers since two weeks. - Abdul Erm-Jassabal, Mr. Receptionist.

Już o wpół do pierwszej otwarliśmy drzwi naszego pokoju i dłuższą chwilę kombinowaliśmy jak zapalić światło. Przełączniki nie chciały w żaden sposób reagować. Na szczęście Aga wymyśliła, że należy wsadzić kartę-klucz do takie śmiesznego urządzenia nad kontaktem i wszytsko będzie działać. Miała rację. Ale tak to jest jak buraków z eSGieHu wpuścić do ludzi..

Chyba nigdy w życiu nie jadłem obiadu o pierwszej w nocy. No ale jeśli Varig płaci...

Uruchomienie netu zajęło mi pół godziny. Facet w recepcji (już nie Abdul, tylko Robert) trzy razy pokazywał mi jak zapłacić za net kartą kredytową. Za 4-tym kazałem mu samemu spróbować. Fajnie jak Cię ktoś przeprasza. Szybko się okazało, że można zapłacić gotówką (swoją drogą - ***** hotel i 4euro za godzinę netu). Rozmowa pół godziny wcześniej.

- Kann ich mit dem Bargeld zahlen? - wojtek
- Nein. - nie-Abdul, nie-Robert, tylko ten trzeci

Spało mi się super. Pierzyny było więcej niż łóżka. Aga nie wyglądała na zachwyconą. Strasznie ją ta sytuacja z opóźnieniem zdenerwowała. Była taka przygaszona. Ani śniadanie, ani lunch, ba nawet 5 odcinków Lostów z rzędu jej nie poprawiły humoru.

O godzinie 6-tej opuściliśmy hotel. Samolot tak jak poprzedniego dnia miał startować o 22.05.

Journey (part1)

Po 40 godzinach podróży dotarliśmy na lotnisko w Sao Paulo.

Przelot długi, męczący i pełen wrażeń. A zaczęło się tak niewinnie... Szybka odprawa, lekki nadbagaż niezauważony przez panią na lotnisku, boarding i już planowo o czasie samolot wywiózł nas do Frankfurtu nad Menem. Przemierzyliśmy niezmierzone połacie betonu, szkła i stali by znaleźć się na odprawie do Brazylii. I tu zaczęły się nasze kłopoty...


W życiu nie dane nam było zobaczyć takiego burdelu. Tłumy, które się do auli pchają na egzamin to pryszcz w porównaniu z bramką B44.

- Jezu, nas chyba do Kinszasy wywieźli - wojtek



Pogłoski o bankructwie Varigu okazały się być prawdziwe. Z dwóch samolotów, które codziennie latały do Sao Paulo ostał się jeden. Na pokład 300 osobowego chciało się dostać mniej więcej 500 osób. Kolejek do dwóch punktów odpraw było 11. Nie bardzo jeszcze wiedzieliśmy o co chodzi, więc kiedy już stanęliśmy przed panią z paszportami i biletami w ręku cieszyliśmy się jak dzieci, bo i dopchać się tam było wielką sztuką. Pani zabrała paszporty, zabrała bilety, wklepała coś do komputera, oddała wszystko i kazała stanąć z boku i kilka minut poczekać. Dołączyliśmy do grona wybrańców. Po godzinie zaczęła się selekcja.

Do tej pory na pokład wchodziły osoby, które miały lecieć poprzedniego dnia, potem padło na posiadaczy złotej lub diamentowej karty Star Alliance, osoby po 65 roku życia i panie w ciąży. No i to by było na tyle. Pan wyglądający na jakiegoś managera został wypchnięty przez współpracowników na ladę i zmuszony od oznajmienia, że nie polecimy, bo w samolocie nie ma miejsc. Kazał ustawić się w kolejce po bilet na następny dzień, a potem udać się do hotelu, który został przez linię załatwiony. Szczęściem udało mi się wryć stosunkowo szybko do kolejki i już po 40 minutach stania trzymając w ręku bilety na 3-ego sierpnia ruszyliśmy do hotelu. Po kolejnych kilkunastu minutach błądzenia trafiliśmy na przystanek skąd autobus przewiózł nas z kilkunastoma innymi pasażerami nieszczęsnego lotu RG 8741 do miejsca noclegu (w sumie takich jak my była prawie setka).