- No k*rwa mać, to już łyżką można szybciej tankować - głos prawdy.
Taksówkarz w lot pojął aluzję, choć nie zrozumiał ani słowa. Błyskawicznie kazał obsłudze skończyć, ba! przeprosił nawet i skasował licznik. Było to cokolwiek zaskakujące. Przyzwoity taksiarz z wyrzutami sumienia? W Sao Paulo? Wobec obcokrajowców? Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Facet jechał aż miło było patrzeć, nie wiem czy ktoś szybciej się znalazł na lotnisku. Nawet nap(al)iwek chcieliśmy dać, ale pod terminalem wyszło szydło z worka. Taksiarz wybełkotał coś w miejscowym narzeczu i pokazał malutką karteczkę przyklejoną do szyby. Nikt jej wcześniej nie zauważył, a stało jak byk po angielsku: "Jednostronny wyjazd poza granice miasta Sao Paulo - +50% wartości licznika". Szkoda, że wcześniej nie powiedział...
Odszukaliśmy stanowisko AeroSur (boliwijska linia lotnicza, co prawda nie znajduje się na czarnej liście przewoźników lotniczych, ale naszym zdaniem zatrudnia i skupuje wszelkie możliwe odrzuty z innych linii) i zostaliśmy sprawnie obsłużeni przez miłą panią z wąsem. Ku naszemu zaskoczeniu co nieco mówiła po angielsku. Nawet do 3 doliczyła bez pomyłki. AeroSur posiada unikatowy system transmisji bagaży z punktu check-in do samolotu. Normalnie stosuje się te śmieszne bieżnie. AeroSur postawił na redukcję bezrobocie. Pani obsługująca odwraca się, coś mówi i zza rogu wychodzi mały człowieczek w czerwonej czapeczce, który zarzuca sobie walizki na plecy i znika z nimi w plątaninie lotniskowych korytarzy. Pomysłowe...
Nie musieliśmy czekać długo i zostaliśmy zadekowani na pokład wspaniałego Boeinga 737-200. Funkiel nówka, nieśmigana, prawdopodobnie samolot roku 1932. Po przygodzie z taksówkarzem mieliśmy duszę na ramieniu. Nastroje przed podróżą zamieniły się w obawy, obawy w niesmak, gdy okazało się, że jest to lot międzynarodowy, a nikt z załogi nie mówi po angielsku. Pilot to chyba tylko komendy znał, bo musiał i ani słowa więcej, o stewardessach nie wspominając.
Na szczęście 3h lotu do Santa Cruz de la Sierra w środkowej Boliwii minęły szybko i bezboleśnie. Nawet jedzenie, które nam podali było martwe i nie trzeba było go gonić i dobijać. Santa Cruz powitało nas niesamowitą wilgocią i najszybszym zachodem słońca w życiu. Jakby się człowiek uparł to w powietrzu można było popływać. Gdy wychodziliśmy z samolotu było jeszcze jasno, a gdy skończyliśmy całą odprawę na dworze panował mrok. Czekał nas 50 minutowy lot krajowy do La Paz.
Boeing 727-200 (wersje 200 to są te najstarsze, które najczęściej spadają) okazał się nad wyraz przytulny i miły, a i załoga mówiła po angielsku, kapitan żartował przez głośniki. A lot krajowy. Szybko jednak znaleźliśmy wyjaśnienie tej niespotykanej sytuacji, że w locie międzynarodowym nei można się dogadać. Rozwiązanie jest proste - Brazylia, więc nic dziwnego, że nie można się dogadać. Razem we trójkę (Aga, Katrina i ja - w takim składzie wyruszyliśmy) mówimy 8 różnymi językami świata, a rozumiemy pewnie jeszcze więcej, a dogadać się nie możemy tylko w Brazylii. O czymś to świadczy...
Niespełna godzinny lot był bardzo ciekawy. Ciemność, burza na horyzoncie, ciemnawe światło kabiny. Siedzieliśmy godzinę z nosami przyklejonymi do szyby. Niesamowicie wygląda niebo nocą z samolotu rozświetlane błyskawicami. Ciekawie było, gdy pilot powiedział, że mamy się trzymać, bo za 15 minut spróbuje posadzić maszynę na lotnisku w La Paz (podobno 2 najtrudniejsze lotnisko świata). Minęło 10 minut, czujemy jak schodzimy w dół, a świateł miasta nie widać. W pewnym momencie coś białego mignęło pod spodem samolotu, po chwili znowu. Zupełnie nie widzieliśmy co to jest, do momentu, gdy księżyc oświetlił trochę ziemię. Był to wierzchołek ośnieżonej góry. Lecieliśmy naprawdę nisko nad nią. Gdy już ją minęliśmy oczom naszym ukazała się płaska (?) równina zalana światłem. Po chwili wylądowaliśmy cało i zdrowo na lotnisku w La Paz. Na wysokości 4080m n.p.m.
Na tej wysokości panuje spory niedobór tlenu. Powoduje to różne ciekawe efekty. Co prawda z naszego lotu nikt nie zemdlał przy odborze bagażu, ale dało się zaobesrwować różne stadia strachu na twarzach współpasażerów, którzy nie umieli złapać oddechu. My zaobserwowaliśmy tylko następujące objawy: Aga skarżyła się na mrowienia w kończynach, Katarina w ogóle nie umiała skoordynować swoich ruchów, a ja się czułem jak zdrowo pijany.

Na lotnisku czekał na nas facet z hotelu z karteczką w dłoni i małym busikiem na parkingu. Gdy wyszliśmy na zewnątrz myślałem, że padnę. Powietrze było tak świeże i czyste, że po prostu ciężko to opisać. I pomimo wyskości można było śmiało odetchnąć pełną piersią. Co przykre było znajdowaliśmy się w sercu Andów, a wokół nie było widać żadnych gór.
La Paz składa się w istocie z dwóch miast - El Alto i La Paz. Zamieszkuje je w sumie około 2 milionów ludzi. 1,3mln mieszka w El Alto, które znajduje się na wysokości mniej więcej 4100m na płaskowyżu. Samo La Paz to marne 700tys. ludzi mieszkających w dolinie poniżej płaskowyżu. Centrum miasta, gdzie zamieszkaliśmy położone jest na wysokości 3600m.
Z lotniska do centrum prowadzi nowa autostrada. Wyjechaliśmy z El Alto główną ulicą noszącą imię Jana Pawła II. Cały czas byliśmy lekko rozczarowani krajobrazem. Do momentu, aż dojechaliśmy do krawędzi doliny, droga zaczęła prowadzić w dół, a oczom naszym ukazała się dolina La Paz oświetlona milionem świateł i chatkami wspinającymi się po zboczach doliny. Wzrok przykuwał jasno oświetlony narodowy stadion, gdzie akurat miał miejsce mecz Boliwia - Ekwador.
Zakwaterowaliśmy się w hotelu Radisson Plaza w dzielnicy ambasad w południowym, niższym krańcu centrum. Jest to największy hotel w stolicy Boliwii. Co prawda ten pięciogwiazdkowiec wygląda z zewnątrz jak koszmar socrealistycznego architekta, ale w środku jest naprawdę przytulny. Prawie jak europejski 3-gwiazdkowiec.
Przed wyjazdem zdecydowaliśmy się, że nie będziemy oszczędzać na zakwaterowaniu. Możemy podróżować jakimiś tanimi liniami, starymi autobusami, ale musimy mieć gwarancję ciepłej wody i prywatnej łazienki. Jako, że w Peru i Boliwii gwarancje taką się ma rezerwując miejsce w hotelu klasy 3-4 gwiazdek i wyższej, to zaczęliśmy z wysokiego pułapu.
Po przyjeździe poszliśmy do restauracji hotelowej, gdzie zjedliśmy kolację za równowartość 12zł od osoby (sic!!) i poszliśmy szybko do łóżka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz