- O ja cię... ale dziura. - Katarina
Może i Puno jest najlepszym miejscem wypadowym. Może i lokalne przekupki dodają wiele kolorytu, a folklor jest ciekawy. Ale poważnie, takiego brzydkiego, brudnego i biednego miasta nie widzieliśmy w trakcie całej naszej wyprawy. Nawet biedne dzielnice La Paz ze świniami łażącymi po chodnikach wyglądały sympatyczniej. Jacy byliśmy szczęśliwi, że nie zdecydowaliśmy się zostać tu dłużej niż jedną noc.
Rano zjedliśmy szybko śniadanie i wybraliśmy się taksówką na stację autobusową, gdzie czekał na nas Inka Express - autobus łączący Puno i Cusco. Jest to autobus specjalny, ponieważ oprócz przewzou na tej trasie dostaje się w cenie obiad i zwiedzanie atrakcyjnych miejsc po drodze. Bardzo ciekawa opcja dla tych, którzy chcą coś zobaczyć i mogą spędzić cały dzień w podróży.
Wyruszyliśmy o 9 rano zostawiając za sobą jezioro i zatokę Puno. Czy wspominałem już, że miasto jest bardzo brzydkie? Wspinaliśmy się po otaczających jezioro wzgórzach. Co ciekawe zawsze, gdy czytałem coś o jeziorze Titicaca, o tym, że to najwyżej położone spławne jezioro, że leży w sercu Andów, to wyobrażałem sobie ciemnobłękitną taflę jeziora otoczoną górskimi, stromymi szczytami. A tak naprawdę to otaczają je takie górki-burki. Tu jakieś wzgórze, tam następne. W sumie racja. Jezioro ma taflę położoną na wysokości 3812m n.p.m. Nawet jak górka jest prawie pięciotysięcznikiem i tak nie wywyższa się bardzo ponad powierzchnię wody.
Droga była wybitnie peruwiańska. Zanim się zatrzymaliśmy na pierwszym postoju w wiosce noszącej dumną nazwę Pucara. Był tam stary kościół i jakieś muzeum epoki bardzo dawnej. Naszła nas ciekawa refleksja w środku. Każdy kamień liczący kilka tysięcy lat obrobiony przez człowieka wygląda tak samo. Niezależnie od tego gdzie się znajduje. Pewno mieli jakąś globalną sieć dystrybucji.
W wiosce mieliśmy pierwsze spotkanie z peruwiańskimi psami. Wybiedzone półdzikie zwierzęta przyplątały się, gdy na schodach przy głównym placu jadłem śniadanie. Otoczyły mnie wianuszkiem i zahipnotyzowane patrzyły na moje jedzenie. I praktycznie w każdym miejscu tak było. Gdziekolwiek nie wyciągnęliśmy czegoś do jedzenia, momentalnie byliśmy otaczani przez gromadę obłąkanych psów.
Najlepsze w Pucarze jest jednak to, że wygląda jak Meksyk z amerykańskich filmów. Pustynia spalona słońcem, zakurzone uliczki, bosonogie dzieciaki biegające wokół. Jeśli to miasteczko tak wygląda, to ciężko mi sobie wyobrazić, jak meksykański musi być sam Meksyk.
Cusco, do którego zmierzaliśmy znajduje się na wysokości 3326m n.p.m. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy się wspiąć trochę wyżej. Dokładnie na wysokość 4335m n.p.m. Zatrzymaliśmy się na przełęczy, której nazwa zaginęła w morzu papierów przywiezionych z podróży. Obok drogi powstał żwirowy parking, na którym zatrzymywali się wszyscy przejezdni i robili sobie zdjęcia z pamiątkową tablicą.

Jako, że miejscówka była dość popularna to można było kupić na straganach rozłożonych na terenie całego parkingu mnóstwo badziewnych pamiątek i kawałków ubrań z wełny lamy albo alpaki, a najczęściej z bawełny i poliestru. Chętni mogli też zrobić sobie zdjęcie z lamą albo alpaką przywiązaną postronkiem do znaku. Wszystko płatne, pełen kapitalizm. Całe szczęście, że oddychać można było za darmo.
Z tego miejsca rozpoczęliśmy zjeżdżanie w dół. Im niżej byliśmy tym dolina była ładniejsza. Po pewnym czasie pojawiły się nawet drzewa na zboczach, które okazały się być eukaliptusami. Zostały one tu sprowadzone dwa wieki temu z Australii i znakomicie się przyjęły. Przydają się, jeśli chodzi o wzbogacanie powietrza w tlen. Są podobno bardzo skuteczne. Niemniej jednak poprzez spore magazynowanie wody w sobie wysuszają ziemię. Koniec końców nie wiem, czy Peruwiańczycy je lubią, czy nie.
Następny przystanek miał miejsce w miasteczku Sicuani, gdzie zjedliśmy obiad. Postój nie wsławił się niczym szczególnym poza zorientowaniem się w jaki sposób pewne rzeczy są w Peru reklamowane. Już nigdy więcej nie będę narzekał na te ogromne billboardy i płachty przesłaniające budynki w Warszawie. Obiecuję...
..:: Reklama dźwignią handlu ::..
Z tego miejsca rozpoczęliśmy zjeżdżanie w dół. Im niżej byliśmy tym dolina była ładniejsza. Po pewnym czasie pojawiły się nawet drzewa na zboczach, które okazały się być eukaliptusami. Zostały one tu sprowadzone dwa wieki temu z Australii i znakomicie się przyjęły. Przydają się, jeśli chodzi o wzbogacanie powietrza w tlen. Są podobno bardzo skuteczne. Niemniej jednak poprzez spore magazynowanie wody w sobie wysuszają ziemię. Koniec końców nie wiem, czy Peruwiańczycy je lubią, czy nie.
Następny przystanek miał miejsce w miasteczku Sicuani, gdzie zjedliśmy obiad. Postój nie wsławił się niczym szczególnym poza zorientowaniem się w jaki sposób pewne rzeczy są w Peru reklamowane. Już nigdy więcej nie będę narzekał na te ogromne billboardy i płachty przesłaniające budynki w Warszawie. Obiecuję...

Po kilku godzinach jazdy i zwiedzania podróż robiła się powoli męcząca. Każdy kolejny przystanke witaliśmy z mniejszą radością. 40-minutowy postój w Raqchi, gdzie znajdowało się jedno ze świętych miejsc Inków, a obecnie znajduje się wioska, w której mieszka 100 osób opiekujących się pozostałościami i przebierających się na co dzień za Indian. Z nieba lał się żar, a przewodnik rozwodził się na ilością magazynów, w których trzymano dary przekazywane przez pielgrzymów. Nerwy napięte jak postronki i jeszcze starszyzna wycieczki przedłuża wszystko pytaniami.
- W tych dużych domach mieszkali kapłani. - przewodnik
- Przepraszam, a kto mieszkał w tych dużych domach? - konwent seniorów.
Frustracja sięgała zenitu. I jeszcze za toalety sobie kazali tam płacić. Jak za zboże.
..:: O jedno zdjęcie za daleko ::..
- W tych dużych domach mieszkali kapłani. - przewodnik
- Przepraszam, a kto mieszkał w tych dużych domach? - konwent seniorów.
Frustracja sięgała zenitu. I jeszcze za toalety sobie kazali tam płacić. Jak za zboże.

Ostatni przystanek był celem zwiedzenia kościołu św. Piotra. Całkiem przyjemne miejsce. Najlepsza jednak była nazwa miasteczka - Andahuaylillas, nie mylić z Andahuyalas, które jest na zachód od Cusco.
Im bliżej zbliżaliśmy się do pradawnej stolicy cywilizacji Inków, tym dolina robiła się ciekawsza. Góry stawały się optycznie wyższe, teren się zazieleniał, domki, które na początku były robione z błota i kryte słomą, potem wyglądały na ceglane i kryte blachą falistą, ustępowały miejsca normalnym murowanym budynkom ze śliczną czerwoną dachówką.
..:: Ciągle w podróży ::..
Im bliżej zbliżaliśmy się do pradawnej stolicy cywilizacji Inków, tym dolina robiła się ciekawsza. Góry stawały się optycznie wyższe, teren się zazieleniał, domki, które na początku były robione z błota i kryte słomą, potem wyglądały na ceglane i kryte blachą falistą, ustępowały miejsca normalnym murowanym budynkom ze śliczną czerwoną dachówką.

Cusco co prawda nie sprawiło najlepszego wrażenia, ale było dużo dużo lepsze od Puno. Gdy dotarliśmy na miejsce, czekał już na nas pan z hotelu. Zawiózł nas z bagażami na miejsce. Torre Dorada jest hotelem rodzinnym. Ze wszystkimi wadami i zaletami tego stanu rzeczy. Jest malutki, pokoje sa przytulne, obsługa jest jak rodzina, łatwo się zaprzyjaźnić z innymi gośćmi, no ale nie było gdzie zjeść kolacji.
Pojechaliśmy w związku z tym coś zjeść do miasta. Zabraliśmy ze sobą Grace - Angielkę, z którą zapoznaliśmy się w recepcji. Grace była w Peru od pięciu tygodni. Przyjechała tu na zasadzie wolontariatu uczyć angielskiego. Po hiszpańsku mówiła gorzej niż ja, ale jakoś sobie dawała radę. Przez całą kolację opowiadała nam, jak żyła u peruwiańskiej rodziny i żywiła się kartoflami z ryżem. Wieczór upłynął nam miło i sympatycznie, a centrum Cusco by night okazało się uroczym miejscem. Pomieszaniem wystroju włoskich miasteczek z nastrojem alpejskich wiosek.
Przed spaniem obejrzeliśmy jeszcze "Forresta Gumpa", choć każde z nas w innej części i wypiliśmy tradycyjną herbatkę z liści koki.
Pojechaliśmy w związku z tym coś zjeść do miasta. Zabraliśmy ze sobą Grace - Angielkę, z którą zapoznaliśmy się w recepcji. Grace była w Peru od pięciu tygodni. Przyjechała tu na zasadzie wolontariatu uczyć angielskiego. Po hiszpańsku mówiła gorzej niż ja, ale jakoś sobie dawała radę. Przez całą kolację opowiadała nam, jak żyła u peruwiańskiej rodziny i żywiła się kartoflami z ryżem. Wieczór upłynął nam miło i sympatycznie, a centrum Cusco by night okazało się uroczym miejscem. Pomieszaniem wystroju włoskich miasteczek z nastrojem alpejskich wiosek.
Przed spaniem obejrzeliśmy jeszcze "Forresta Gumpa", choć każde z nas w innej części i wypiliśmy tradycyjną herbatkę z liści koki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz