Mała retrospekcja...
Gdy byliśmy w Kurytybie Filipe chciał nam zrobić niespodziankę i zabrać nas do polskiej restauracji. Summa sumarum skończyło się tak, że w miejscu gdzie miała być knajpka znajdował się sklep z butami. Co się odwlecze to nie uciecze. Udało nam się następnego dnia znaleźć swojską jadłodajnię w Kurytybie...
Restauracja "Durski". Kuchnia polska, ukraińska i rosyjska serwowana przez rodzinę Durskich - emigrantów z Europy Wschodniej, którzy od trzech pokoleń zajmują się dostarczaniem Brazylijczykom unikalnych smaków potraw z nieznanej im części świata.
Żółty, niewysoki budynek i złoty napis Durski nad wejściem. Po otwarciu drzwi podbiega do Ciebie urocza, miła pani, ze złotym warkoczem, która wyglądałaby zupełnie jak żywcem z "Chłopów" Reymonta wyciągnięta, gdyby nie parę szczegółów. Odzywa się do Ciebie czystą portugalszczyzną. Na słowa dzień dobry, albo gawarisz ty pa ruski patrzy cielęcym wzrokiem na rozmówcę i przekrzywia delikatnie głowę na bok. Jej śnieżnobiała, lniana koszula w ludowe wzory przy bliższym oglądnięciu okazuje się być bawełnianą szmatką Made in China, która bardziej jest podobna do tandetnych pamiątek dla turystów sprzedawanych pod Gubałówką niż do jakiegokolwiek ludowego wschodnioeuropejskiego stroju.
Niemniej jednak nastrój i wystrój są generalnie bardzo miłe. Beton pomieszany z drewnem. Pamiątki przywiezione z wycieczki do Europy wystawione w najbardziej widocznych miejscach przysłaniają elementy wystroju, które właścicielowi wydawały się być wschodnioeuropejskie, ale nie był do końca pewien, więc postanowił ich nie eksponować. I ta podkreślająca długoletnią tradycję wszechobecność nazwy: Durski. Gorzej niż w McDonaldzie. Durski gapi się na Ciebie z talerzy, sztućców, szklanek, lamp, ręczników w łazience i ścian. Dobrze, że po podniesieniu klapy w ubikacji nic nie jest wyryte na bakelicie.
Menu: wschodnioeuropejskie. M.in. pirogi, platzki, borschtch, gulasz i coś co po przyniesieniu okazało się być gołąbkami, a w karcie figurowało jako feegasmaqiem (czy jakoś tak). Tu właścicielom trzeba oddać honor. Jako, że menu było ze zdjęciami, to wybraliśmy wszystko, co wyglądało na polskie. Smak był rozpoznawalny. Nie było jakieś wyjątkowo dobre, ale nasi zagraniczni przyjaciele byli wniebowzięci.
Po zjedzeniu zaczęły się cyrki. Na samym początku kelnerki przyniosły 2 koszyczki z chlebem i miseczki z różnymi dodatkami takimi jak chrzan, sos grzybowy, czy też smalec. Nie prosiliśmy o to, ale sprawdziliśmy w karcie - 4R$ za sztukę, jest nas 9 osób, nie wyjdzie jakoś drogo, a każdy skosztuje. Gdy pani przyniosła rachunek, okazało się, że policzyła 4R$ od osoby, bo zaakceptowaliśmy ten aperitif i musimy zapłacić.
Brazylijczycy są bardzo ugodowym narodem. Nie lubią starć, zwarć, kłótni. Zawsze za wszelką cenę dążą do kompromisu, a jeśli konflikt jest nieunikniony starają się go odłożyć w czasie. Brakuje mi tu możliwości opieprzenia kogoś, albo starcia się z kimś. Jak zaczynam się rozkręcać, to wszyscy kulą ogony pod siebie i nic z kłótni nie wychodzi.
Gdy zobaczyłem rachunek, zwietrzyłem krew. No ale problemem trudnym do pokonania jest bariera językowa. Co mi przyjdzie z ochrzaniania kelnerki, jak ona nic z tego nie rozumie? Fabiano jako rasowy Brazylijczyk nie podjął się partycypowania w załatwianiu sprawy nawet jako tłumacz, Filipe jest Francuzem, więc na pewno byśmy przegrali. Pomyślałem sobie, że może mają jakiegoś managera mówiącego po polsku. No mają, ale nie było go na miejscu.
Koniec końców Katalina - Kolumbijka podjęła się załatwienia sprawy. Niestety postanowiła zająć się nią sama, więc nie udało się do końca wyjaśnić problemu. Musieliśmy zapłacić za 9 aperitifów, które de facto składały się z dwóch koszyczków po kilka kromek chleba i miseczek wielkości spodeczków pod filiżankę równowartość prawie 60zł.
Choć jedzenie było dobre to niesmak pozostał. A najbardziej drażni mnie w tym kraju to nieszczęsne wrażenie, że im do lepszego miejsca pójdę, to tym większe prawdopodobieństwo, że będą mnie chcieli naciąć... Ale Aga uważa, że to przez moją manię prześladowczą i rozdwojenie jaźni i naprawdę tak nie jest. Ale kto by jej tam wierzył. A teraz idę sprawdzić, czy wszystkie drzwi i okna sa pozamykane, szafa jest pusta i idę spać. I ja też...
niedziela, września 17, 2006
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Włosi mają to samo, im lepszy lokal, tym większe prawdopodobieństwo, że będą Cię chcieli naciąć :) A u nas, jak to jest, bo nie pamiętam ...
chyba u nas tak wielkiej choroby w knajpach nie ma... tzn. tych lepszych
natomiast Wojtek, chcesz mieć dobrą konfrontację - naucz się języka :>
chyba już raz o tym wspominałam ;p
ale figazmakiem to debeściak :]
hihi
pozdrawiam!
Prześlij komentarz