WSTĘPNIAK
By móc legalnie przebywać w pięknej brazylijskiej ziemi dłużej niż 90 dni potrzeba wizy, a po przylocie na miejsce należy się zarejestrować w budynku Policji Federalnej. Koszt całego przedsięwzięcia, ilość dokumentów na to potrzebna pozwalają domniemywać, że zdecydowana część brazylijskiego PKB pochodzi z opłat urzędniczych, a najprężniej rozwijającą się gałęzią przemysłu jest produkcja papieru. Szczęściem jesteśmy już legalnymi rezydentami w Brazylii.
PROLOG
Pierwszą czynnością jaką musieliśmy zrobić było potwierdzenie autentyczności naszego paszportu. Musieliśmy się udać do specjalnego miejsca. Coś jak polski notariusz. Różnica polega na tym, że w Brazylii każdy skserowany świstek musi być w tym miejscu autoryzowany jeśli się chce by miał jakąkolwiek wartość. Jeśli się chce by kopia była "zgodna z oryginałem" to nie może na niej być pieczątki osoby, która np. kserowała dokument, tylko taki znaczek skarbowy. A kosztuje on sporo.
Żeby potwierdzić autentyczność paszportu trzeba skserować każdą stronę, na której jest jakikolwiek wpis, czy stempel. Oczywiście cena za jedną kartkę nie należy do cen z dolnej półki. Mam wrażenie, że byliśmy w najbardziej luksusowym punkcie ksero w moim życiu. Poszliśmy we czwórkę z Draganem i Felipe zautoryzować nasze paszporty. Miejscowy notariusz wygląda jak turecka budka z kebabem. Na rogu wysokiego budynku znajduje się okienko, w którym facet odbiera dokumenty. Przed okienkiem znajdują się ławeczki dla petentów. Po półgodzinnie szczęśliwy klient uboższy o kilkadziesiąt reali ma już gotowy odpis z dokumentu.
AKT I
W zeszłym tygodniu w czwartek pojechaliśmy załatwić sprawę z Policia Federal. Pierwsza sprawa - budynek policji federalnej, miejsca, gdzie każdy obcokrajowiec przyjeżdżający do Sao Paulo na dłuższy (ponad 90 dni) czas musi się zarejestrować, z nieznanych dla mnie przyczyn położony jest na obrzeżach miasta. W miejscu dość niedostępnym pod każdym względem.
Żeby dotrzeć na miejsce musieliśmy jechać wszystkimi trzema liniami metra. Potem przesiedliśmy się do pociągu podmiejskiego i już po trzech przystankach wysiedliśmy na stacji rodem z westernu. Ani żywej duszy, spalona słońcem ziemia i tylko gazeta unoszona z wiatrem. Ten piękny obrazek psuł niestety wysoki na 3 metry betonowy mur zwieńczony pięknym, industrialnym drutem kolczastym, który odgradzał stację od otoczenia. Po jednej stronie torowiska wyrastały ponad murem wysokie, prostokątne bryły nowoczesnych apartamentowców. Po drugiej stronie zrujnowane fawele wspinały się w górę zbocza. Zapach, który stamtąd dochodził nie był najpiękniejszy. Na szczęście wyjście ze stacji było na stronę chronionego osiedla.
Po opuszczeniu peronu zapytaliśmy pierwszego przechodnia o budynek policji federalnej. Po wyczerpującym tłumaczeniu stwierdziliśmy, że lepiej będzie wziąć taksówkę. Faktycznie budynek policji był prawieże przy stacji. Jechaliśmy chyba 15 minut.
Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem tak brzydki budynek. Szary, nieregularna bryła, nad cuchnącym kanałem. Myślę, że lokalizacja ma na celu odstarszenie wszelkich potencjalnych imigrantów przed osiedlaniem się w Brazylii.
Weszliśmy do środka, bramki, wykrywacze metalu, ochrona. Jakoś mam wrażenie, że to tylko dla picu. Zważywszy na ilość metalu, którą wniosłem do środka... Pani na recepcji oglądnęła nasz paszport, obfotografowała nas z każdej strony i kazała iść na trzecie piętro. Chyba...
To co się działo na trzecim piętrze nie sposób opisać słowami. Wyglądało to jak szatnia w teatrze. Długa lada wzdłuż ściany, a za ladą panienki. Gdzieś wysoko zawieszone karteczki, co która pani robi, a na środku pomieszczenia krzesełka by petenci mogli siedzieć. Oczywiście petentów było 3 razy więcej niż krzesełek. Większość wyglądała, jakby ich 3 sekundy wcześnie teleportowano sprzed jakiejś chatynki głęboko w Amazonii, gdzie cywilizacja dociera 2 razy w roku razem z zapasami. Zresztą podobnie też pachnieli...
Udało nam się za trzecim podejściem wybrać panią, która zajmowała się takimi jak my. Oczywiście, jak na osobę obsługującą przybyszów z Europy przystało, można się z nią było porozumieć w dowolnym europejskim języku. Pod warunkiem, że był to portugalski. Szczęściem za nami obsługowana miała być jakaś pani, która słyszała coś o angielskim. Bez jej pomocy nigdy w życiu byśmy się nie dogadali. A teraz co się stało...
Dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę myślą Brazylijczycy o Polsce. Niby wszystko w porządku, super, jesteście z Polski, ale tak po prawdzie nasz piękny, nadwiślański kraj jest dla nich tym, czyym dla nas Mongolia. Każdy coś słyszał, ale mało kto chciałby jechać. Otóż na naszej brazylijskiej wizie w paszporcie napisany jest nr ustawy, na podstawie której wiza została wydana. Otóż numer był zły. W tak zwanym międzyczasie zmieniono prawo, na podstawie którego wydaje się wizy. Międzyczas jest definiowany jako październik 2005. Od tego czasu ambasada Brazylii w Warszawie nie została poinformowana o zmianie tego prawa. Ciężko się było oswoić z myślą, że ambasador Brazylii w Warszawie jest zsyłany w dyplomatyczny niebyt.
Musieliśmy udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych by tam wydano nam nową wizę, albo raczej uaktualnienie starej. Ministerstwo Spraw Zagranicznych szczęściem znajduje się niedaleko ostatniej stacji metra, więc jak już stamtąd wychodziliśmy nie musieliśmy brać żadnych dodatkowych środków transportu.
Patricia z MSZu zabrała nasze paszporty, podania o wizę i powiedziała, że zadzwoni, jak wszystko będzie gotowe. Do dwóch tygodni...
Zapomniałem dodać, że za każdy niezarejestrowany dzień powyżej 30 dni pobytu w Brazylii płaci się karę 8R$. To był nasz 26 dzień...
AKT II
Szczęściem Patricia okazała się być, jak na brazylijskie warunki nadczłowiekiem i zadzowniła tego samego dnia wieczorem. Załatwiła wszystko i mogliśmy odebrać nasze paszporty z nową naklejką w środku.
Pojechaliśmy do MSZu. Kilka słów na temat budynku. Wygląda jak zimnowojenny bunkier, który narodził się w głowie chorego modernisty. Przepraszam nie zrobiłem zdjęcia. Na ogromnym (naprawdę ogromnym) betonowym placu, ogrodzonym zielonym, metalowym płotem znajduje się garść betonowych, białych, niskich budynków o kopulastych, pofalowanych kształtach. Na niektórych ścianach znajdują się tafle czarnego szkła. Efekt jest piorunujący. Złota Malina architektów gwarantowana.
Wejście do budynku spraw konsularnych przyprawia o dreszcze. W białej, betonowej ścianie znajdują się metalowe drzwi rodem prosto z łodzi podwodnej. Podobnej wielkości i kształtu. Brakuje tylko tego pokrętła na środku. Po wejściu do środka człowiek zostaje przytłoczony marmurem na ścianach i czarną skórą foteli w poczekalni. Ściany są w środku szklane, tak że można widzieć, jak pracują ludzie. Ale z kolei schody prowadzące do podziemi, gdzie znajduje się biuro konsularne są zrobione z surowego betonu. I cały efekt szlag trafia...
Patricia czekała z naszymi dokumentami. Była bardzo sympatyczna i w ogóle super. Postanowiliśmy ją wykorzystać. Daliśmy jej formularz, który dostaliśmy na policji, by pomogła go nam uzupełnić. To była jedna z naszych najmądrzejszych decyzji. Bez niej nigdy byśmy tego nie zrobili. Ona zresztą też miała problem. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom, gdy stała ze swoimi kolegami z biura i we trójkę debatowali, co trzeba w poszczególne pola wpisać. Nie ma to jak druczek przyjazny użytkownikowi.
Oczywiście paszport, który dostaliśmy z powrotem miał nową naklejkę. A co to znaczyło? Że trzeba jechać jeszcze raz go zautoryzować. A najbliższy notariusz był 40 minut drogi od MSZu. Trzeba było go więc odwiedzić. Zajęło nam to tyle czasu, że już nie zdążylibyśmy jechać na policję tego dnia...
AKT III
Po weekendzie, w poniedziałek o 8:30 rano byliśmy już na stacji metra. Niedługo po 9 złożyliśmy dokumenty na policji. Paszport, potwierdzenie opłaty dwóch podatków, podanie o wizę, wypełniony formularz, dwa zdjęcia zrobione w automacie przed wejściem (jak kiedyś mnie wsadzą do więzienia to będą jak znalazł) i trzeba było czekać. Od 40 minut do 3 godzin. Pani nie była w stanie powiedzieć jak długo.
Procedura wyglądała w ten sposób. Siedzisz, czekasz, po jakimś czasie przez białe drzwi wychodzi pani z jakąś karteczką i wykrzykuje imiona. Jak masz szczęście to wyczyta Twoje. Czekaliśmy aż sobie połamie język.
Gdy po 45 minutach wyszła i zaczęła coś bełkotać, a nikt nie podszedł, to stwierdziłem, że to moja kolej. Miałem rację. Pani złapała mnie za rękę, oddała paszport plus jakiś świstek, kazała wszystko to torby wsadzić i pokazać ręce, po czym ściągnęła mi odciski palców. Strasznie dziwne doświadczenie. Wspominałem coś już o więzieniu?
Na odchodnym kazała jeszcze zawołać "tą drugą", zupełnie jakby wymówienie: Agnieszka Maciejczyk sprawiało jakikolwiek problem. Im tu dłużej jestem, tym mniej rozumiem ten naród. Nawet udało nam się tak bardzo nie spóźnić na zajęcia...
Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie będę musiał oglądać budynku Policia Federal w Sao Paulo. Chyba, że przez wizjer w samolocie do Europy...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
tiaaa, jak sobie czytam takie rzeczy, to mam wrażenie, że ludzie opanowali Ziemię jakimś straszliwie fartownym przypadkiem. Gdzie nie spojrzysz - burdel. I podobno ten kraj ma być jednym z global leaders... ????
a więc polska i włoska biurokracja wcale nie należą do najgorszych??
he he :p
a co do formularzy, to słyszałam taką teorię, że te wszystkie druczki są przeznaczone dla ludzi od pewnego poziomu IQ :>
pozdrawiam!
cóż, dopiero teraz uczy się dzieci czytania ze zrozumieniem :)
Prześlij komentarz