Kolejny poranek w Cusco przywitał nas piękną pogodą. Okoliczne szczyty co prawda gdzieniegdzie spowijały białe kłęby chmur, ale miasto było zalane słonecznym światłem. Śniadanie w naszej malutkiej trzystolikowej jadalni w połączeniu z pyszną kawą i herbatką z liści koki pozwoliła stanąć nam na nogi. Zmęczyliśmy jajecznicę z bekonem (jak co dzień) i postanowiliśmy się porozkoszować piękną pogodą w hotelowym ogródku. Nie musieliśmy się spieszyć , bo lot mieliśmy dopiero w południe.
Gdy nadeszła odpowiednia pora, miły pan z recepcji zawiózł nas na lotnisko. Port lotniczy w Cusco jest mały, kameralny, a zarządzający nim ludzie są bardzo odpowiedzialni i zorganizowani. Odpowiedzialność przejawia się zawieszonymi w każdym możliwym miejscu ostrzeżeniami, że lotnisko nie odpowiada za różnego rodzaju opóźnienia i problemy, bo lotnisko jest położone na wysokości 3000m w trudnym terenie i warunki środowiskowe mogą uniemożliwić przeloty. Wiecznie spóźniające się linie lotnicze (takie jak AeroCondor, czy też brazylijskie syfy) muszą lotnisku sporo płacić za takie usprawiedliwienie, które można zawsze wykorzystać. Z kolei organizacja jest najlepiej widoczna w sposobie pobierania podatku lotniskowego. W większości cywilizowanych krajów na świecie (nawet w Brazylii) jest on doliczany do ceny biletu. W prawie całej Ameryce Południowej jest płacony oddzielnie. Fabiano kiedyś tłumaczył nam, że to dlatego, że linie lotnicze nie płaciły lotnisku, gdy podatek wliczany był w cenę biletu. Niemniej jednak można to zrobić w innym sposób niż w Cusco, gdzie płaci się dokładnie po przeciwnej stronie lotniska niż gdzie znajduje się check-in. Przynajmniej każdy podróżujący dokładnie zwiedzi terminal.
Do Limy lecieliśmy Airbusem 319 LAN Peru. Był to zdecydowanie najlepszy samolot, jakim kiedykolwiek lecieliśmy. Nowoczesny, wygodny, z odpowiednią temperaturą (w takich boeingach to zawsze albo za ciepło, albo za zimno). I do tego obsługa miła, moiąca perfekcyjnym angielskim i jedzenie - prawie jak normalne. Godzinny lot upłynął szybko i miło w towarzystwie kanadyjskiej ukrytej kamery, która leciała na ekranikach zwisających z sufitu.
Pogoda była przepiękna i lot nad górami należy do niezapomnianych przeżyć. Gapić się na powoli przesuwający się krajobraz można na dobrą sprawę bezustannie. Kamieniste, pustynne szczyty i doliny, pomiędzy którymi ciągną się wstęgi dróg łączące samotne miasteczka są naprawdę niesamowite. I te zapomniane przez wszystkich wysokogórskie kotliny z jeziorkami, granatową taflą wody. Wspaniałe.
Miałem ogromną ochote zobaczyć Limę z powietrza. Niestety nie dane mi to było. Całe miasto spowite było gęstą mgłą i niskimi chmurami. Kłęby znad oceanu zatrzymały się na górach za miastem. Wiatr nie był ich w stanie przepchać nad łańcuch górski i rozwiać. Przez całe 3 dni. Zastanawialiśmy się ile w tym wszystkim smogu, a ile pary, ale nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków. Niemniej jednak po serii dni z ładną pogodą, atmosfera w Limie była dość przygnębiająca, a wilgotne powietrze znad równikowego oceanu wymieszane z samochodowymi spalinami średnio pomagało naszym płucom, które przez tydzień przywykły do wysokogórskiej atmosfery.
Atmosferę wielkiego, siedmiomilionowego miasta poznaliśmy już na lotnisku. Gdy zamawialiśmy pokój w hotelu przez internet, jedną z opcji jakie pośrednik oferował był darmowy transport z lotniska do miejsca zamieszkania. Problem był taki, że nikt na nas nie czekał. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się zadzwonić do hotelu i dowiedzieć się czy mamy czekać, czy próbować dostać się do nich na własną rękę. Gdy zajmowaliśmy się rozpracowywaniem aparatu telefonicznego, przyplątał się miły pan z informacji lotniskowej. Pokazał na swój służbowy identyfikator, uśmiechnął się i powiedział, że wszystko załatwi. Zadzwonił za nas do hotelu, pogadał z kimś po hiszpańsku, powymachiwał łapkami, ale dowiedział się wszystkiego, co trzeba. Otóż odbiorem z lotniska nie zajmuje się hotel, tylko jakaś firma transportowa, która nawaliła, nikogo nie przysłała, możemy ich zaskarżyć, ale jeśli nie chcemy siedzieć na lotnisku nie wiadomo ile, to najlepiej będzie, jak weźmiemy taksówkę.
Gdy zdecydowaliśmy się na to drugiego pomógł nam znaleźć kierowcę i zaprowadził do taryfy. Nowe środowisko, nowy klimat, ale ostrożnym trzeba być. Nie spuszczałem z miłego pana oka, co doprowadziło do paru ciekawych obserwacji. Siedzieliśmy już wygodnie w aucie, panowie ładowali nasze walizki do bagażnika, dziewczyny rozmawiały. Kierowca zatrzasnął klapę i... zapłacił panu z informacji, po czym uścisnęli sobie dłonie. Nie był to koniec zaskoczenia, bo miły pan podszedł do szyby od strony pasażera, wsadził łapę przez otwarte okno i powiedział coś, czego nie zapomnę do końca życia.
- A teraz czekam na swój napiwek - miły pan.
Katarina była tak zaskoczona, że coś mu dała, facet się ukłonił i poszedł. Nic dziwnego, że się przyplątał. Musi mieć niezła pracę. Dostaje pensje + pieniądze od taksówkarzy za naganianie klientów + wymuszane napiwki. Pierwszy raz w życiu spotkałem się z upominaniem się o napiwek w tak bezpośredni i prostacki sposób. Jak się wkrótce okazało, nieostatni.
Z taksówkarzem mieliśmy z góry ustaloną cenę, więc w sumie nie przeszkadzało nam, że wiózł nas jakimiś opłotkami. Ba... Nawet nadmorską, albo raczej nadpacyficzną autostradą nas przewiózł. Po kilkudziesięciu minutach drogi znaleźliśmy się w hotelu. Dzielnica Miraflores, w którym się znajdował słusznie uważana jest za jedną z ładniejszych w Limie. Rozpakowaliśmy się i popołudnie spędziliśmy na spacerze po okolicy. Ponadto uzależniona od zakupów Katarina zaciągnęła nas do pierwszego od ponad tygodnia normalnego sklepu. Niestety wbrew oczekiwaniom ceny nie okazały się jakoś bardzo atrakcyjne. Boliwia strasznie nas pod tym względem rozpuściła.
Nie wiem jak dziewczynom, ale wieczorem bardzo mi brakowało filiżanki z liści koki. Podobno nie uzależnia, ale tak jakoś miałem ogromną ochotę się napić...
piątek, listopada 03, 2006
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Wojtas, wez Ty juz wroc :)
Prześlij komentarz