sobota, października 21, 2006

Dzień 3 - Przygoda

3 dzień południowoamerykańskich wojaży zaczęliśmy mocnym akcentem. Zadzwoniłem do recepcji i umówiłem się z lekarzem. Jakbym miał nóż przy sobie to bym sobie wyciął gardło. Ale nie miałem w związku z tym zanim pani doktor przyszła nas zbadać wybraliśmy się turystycznym autobusem na wycieczkę po mieście.

Jeździliśmy sobie przez 1,5h po La Paz oglądając miejsca, które poprzedniego dnia na piechotę odwiedziliśmy i dotarliśmy do miejsc, których z racji sporej odległości od miejsca zamieszkania nie daliśmy rady zobaczyć. Czerwony odkryty dwupokładowiec rodem prosto z Londynu doskonale radził sobie radę w ulicznym ruchu. Pewnie z racji sporej masy. Mieliśmy kilka bliskich spotkań z wszechobecnymi kablami (tak... W La Paz wszelkie przewody wiszą nad ulicą, nic nie jest zakopane w ziemi). Gdyby Agnieszka była o 2cm wyższa, to by pewnie została oskalpowana.

..:: Typowa ulica w La Paz ::..

Na szczęście jest niższa i ciągle możemy cieszyć się jej śliczną fryzurą, która wielu autochtonów wprawiała w spore zdziwienie. Najbardziej szokowała jednak Katrina, która ze swoja brązową torebką i bucikami od Louis Vuitton robiła prawdziwą furorę wśród męskiej części tubylców. Każdy uważnie taksował ją od stóp do głów, co 2 nie mógł się powstrzymać od odwrócenia się w jej stronę, a z co trzeciej piersi dobywało się głośne westchnienie lub cichy gwizd. Czasami były chwile, że czuliśmy się jak obstawa jakiejś hollywoodzkiej gwiazdy...

..:: Typowy korek w La Paz ::..

Po wycieczce wróciliśmy do hotelu. Spakowaliśmy się i poczekaliśmy na lekarza. O 13 przyszła bardzo miła pani, która mówiła po angielsku, zbadała mnie po czym oświadczyła, że nic mi nie jest, troszkę mam gardło podrażnione. Dała mi jakieś witaminy, kazała dużo pić i skasowała 20$. Ale miałem ochotę wyrzucić ją przez okno. Zwłaszcza, że fatalnie się czułem. No ale cóż, poszliśmy na obiad, bo o 16 trzeba było iść na autobus.

Wymeldowaliśmy się z hotelu i podjechaliśmy na terminal autobusowy. Odszukaliśmy stanowisko przewoźnika - Grupo Ormeno. Poprzedniego dnia jak kupowaliśmy bilety kazali przyjść pół godziny wcześniej i odebrać wejściówki na pokład. Zapłaciłem banknotem 100$ za trzy bilety, ale pani nie chciała go przyjąć bo... w jednym miejscu był lekko naderwany. Zrobiła taki cyrk, że szkoda gadać. Już wtedy powinniśmy się byli domyśleć, że coś z tą firmą będzie nie tak.

Przybyliśmy na miejsce jak kazali. Stanowisko było opustoszałe, tylko jeden chłopak coś się kręcił w środku. Udzielił nam wyczerpujących informacji na temat naszej podróży. Autobus, którym mieliśmy jechać miał przyjechać z Limy. Niestety zepsuł się po drodze. Wysłano drugi, który nie był w stanie wjechać na jakąś przełęcz. Z kolei trzeci został zatrzymany po drodze, bo były jakieś problemy z dokumentami pasażerów. Sumaryczne opóźnienie - 18 godzin. A my tego samego wieczora musieliśmy być w Puno. Oczywiście wszystkie inne autobusy zdążyły już pojechać. Chłopak z Grupo Ormeno oddał nam pieniądze za bilety i powiedział, że możemy pojechać taksówką do granicy (120km) i później od granicy taryfą do Puno (kolejne 120km). Ocenił, że koszt będzie mniej więcej taki sam jak biletu autobusowego.

Popatrzyłem na obie towarzyszące mi dziewczynki, potem na te walizki, które tachaliśmy (nie udało nam się w końcu załatwić sobie plecaków) i stwierdziłem z bólem serca, że zostaniemy jedną noc dłużej w La Paz. Będzie drożej bo zapłacimy za hotel tu i za rezerwację w Puno, no ale trudno. Tak widocznie musi być. Nie po raz ostatni dziewczyny mnie zaskoczyły w trakcie tej wyprawy. Odwróciły się do mnie i z uśmiechem na ustach powiedziały: "To co, jedziemy, nie?". Przy takiej postawie nie mogłem odmówić. Wsiedliśmy do taksówki i zostaliśmy zawiezieni do miejsca, gdzie startują dalekobieżne taryfy.

Z duszą na ramieniu (a przynajmniej ja) wsiedliśmy do auta w dzielnicy Cementario (jakiś zły omen, czy co). Kierowca chciał 3$ od osoby za zawiezienie do granicy (120km jak już wspomniałem) i oprócz naszej trójki do swojego nissana chciał wsadzić jeszcze dwie osoby. Powiedzieliśmy mu, co o tym myślimy i cena skoczyła do astronomicznych 5$ od łebka. Ale przynajmniej mieliśmy pewność, że nikt się nie dosiądzie.

..:: Boliwijskie płaskowyże ::..

Ruszyliśmy szybko w kierunku granicy. Musieliśmy się wyrobić w 2,5h bo o 19 wieczorem zamykają granicę. Nie uśmiechało nam się nocowanie w przygranicznym Desaguadero. Zanim kierowca wywiózł nas z La Paz i El Alto przeżyliśmy chwile grozy. By uniknąć korzystania z płatnej autostrady w kierunku lotniska używał skrótów, od których jeżył się włos na głowie. Jakieś zakazane dzielnice, uliczki nad przepaścią. Brr...

Kiedy już wyjechaliśmy z miasta odetchnęliśmy z ulgą. Do czasu. Taksówkarz okazał się demonem prędkości. Rzadko kiedy schodził poniżej III kosmicznej, wyprzedzał na podwójnej ciągłej, zakrętach, zwężeniach, pod górkę. Jak z naprzeciwka jechał akurat jakiś tir, to włączał długie światła, dawał po klaksonie i ani myślał zjeżdżać. Otuchy nie dodawał fakt, że facet co 3 minuty robił znak krzyża i praktycznie całą drogę mamrotał pod nosem różne modlitwy.

Boliwijskie pięciotysięczniki wyglądają po trochu jak połoniny bieszczadzkie. Łyse, kamienisto-trawiaste i wydają się podobnej wysokości. Pewnie dlatego, że podnóża gór znajdują się na wysokości ponad 4000m n.p.m. Ziemia jest starsznie sucha. Łańcuch Andów odgradza pustynne płaskowyże od mokrych dżungli po drugiej stronie. Cały deszcz, który zbiera się nad lasami spada i zatrzymuje się w górach. Na wysokie równiny rzadko kiedy spada kropla deszczu. W życiu nie widziałem takich chudych krów jak w Boliwii. Można spokojnie liczyć im żebra. Spore wrażenie robią również stada kudłatych owiec, które pasą się wymieszane z lamami i alpakami.

Przy okazji dowiedzieliśmy się ile kosztuje benzyna w Boliwii. O dziwo stacja benzynowa, na którą zjechaliśmy wyglądała w miarę normalnie. Cena litra benzyny to około 1,5PLN. Problem w tym, że oni są jeszcze na etapie benzyn 84 i 90 oktanowych. Lepszych nie uświadczysz. Niemniej jednak ceny są bardzo ciekawe.

Po niespełna dwugodzinnej podróży wylądowaliśmy w Desaguadero na granicy boliwijsko-peruwiańskiej an jeziorem Titicaca - najwyżej na świecie położonym spławnym jeziorem. Od razu po wyjściu z taksówki zostaliśmy otoczeni przez tłum pomagaczy i informatorów. Udaliśmy się do budynku z napisem "Immigration", zostaliśmy otaksowani wzrokiem przez średniomiłego pana oficera i dostaliśmy pieczątkę zezwalającą na opuszczenie Boliwii.

Niczym jacyś uchodźcy przeszli most pomiędzy oboma krajami. Z małymi podróżnymi plecakami i walizkami ciągniętymi za sobą zdecydowanie wyróżnialiśmy się wśród innych przekraczających granicę. Po drugiej stronie poszliśmy do drugiego urzędu imigracyjnego. Sprawnie wypełniliśmy wszelkie potrzebne dokumenty i wystarczyło tylko znaleźć taskówkę do Puno. Aga poszła się wypytać ile taka taksówka powinna kosztować. Uśmiechnęło się do nas szczęście i udało nam się znaleźć chętnego kierowcę i pierwszego przyjaciela w podróży. Było to naprawdę szczęśliwe spotkanie.

Szefem urzędu imigracyjnego w Desagudero jest Sr. Vargas (nie ma nic wspólnego z Getulio Vargasem). Okazało się, że pan Vargas kończy zmianę i mieszka w miejscowości 40km przed Puno, więc się chętnie z nami zabierze. Jako, że już się ściemniało, to takie towarzystwo było bardzo pożądane. Okazało się, że pan Vargas studiował kiedyś ekonomię przez pewien czas, ale coś mu nie wyszło i chyba studiów nie udało mu się skończyć. Niemniej jednak przez połowę drogi rozmawialiśmy o tym, z jakich wspólnych książek się uczymy.

Drogę oświetlał nam księżyc w pełni. Dla ścisłości największy i najbardziej wyraźny księżyc jaki w życiu widzieliśmy. Po drugiej stronie jeziora szalała burza i horyzont co jakiś czas był rozświetlany przez błyskawice. Niesamowitości podróży dodawał stan peruwiańskich dróg. Jeśli w Boliwii były one w miarę dobrej jakości, to w Peru okazało się, że droga krajowa wcale nie musi być pokryta asfaltem.

..:: Największa stacja benzynowa w Desaguadero. Butelki po Coli służą do odmierzania mniejszych pojemności takich jak np. 1 litr ::..

Po miłej pogawędce wysadziliśmy Sr. Vargasa w jego miasteczku i popędziliśmy dalej. Nie ujechaliśmy 3 kilometrów, gdy oczom naszym ukazał się następujący widok. Policia Transito ustawiła blokadę. Przed nami stał mały busik, a oficerowie wyrzucali bagaże ze środka i zajmowali się ich dokładnym przeszukiwaniem. Odżyły wspomnienia z historii przewodnikowych o policjantach zabierających turystom dolary pod zarzutem, że są fałszywe (dolary oczywiście). Zanim podjechaliśmy szybko schowałem moją gotówkę do wewnętrznej kieszeni kurtki licząc, że nie będą zbyt dokładni. Zresztą szczerze mówiąc nie byłem w stanie się zestresować. Poziom napięcia w tracie wyprawy związany z przygodami, nowym, nie do końca bezpiecznym otoczeniem osiągnął taki poziom, że już mi było wszystko jedno. Poza tym strasznie musiałem skorzystać z toalety, a Katarina desperacko patrzyła za jakimś postojem by zapalić papierosa.

Zatrzymaliśmy się przed blokadą. Podszedł do nas wąsaty oficer. Aga mówi, że gotówkę uratowało nam to, że kierowca błyskawicznie powiedział, nawet zanim policjant się odezwał, że robi przysługę Sr. Vargasowi z urzędu imigracyjnego. Tylko i wyłącznie dlatego nas wiezie. Ale tak naprawdę po usłyszeniu tych słów policjant zajrzał do środka. Spojrzałem mu wtedy głęboko w oczy i wysłałem wiadomość do jego mózgu, co się z nim stanie, gdy spróbuje jakichś numerów. Wyraźnie widać było, jak nogi się pod nim ugięły. Poprosił tylko kierowcę na kontrolę dokumentów, przyjął łapówkę i puścił nas. Podczas gdy kierowca negocjował wysokość odstępnego, stwierdziłem, że idę w krzaki, a Katarina powiedziała, że wyskoczy na chwilę na fajkę. Aga szybko nas zwymyślała, doprowadziła do porządku i kazała siedzieć w środku i się nie ruszać. Dzielna dziewczynka przejęła dowodzenie i nas ustawiła na miejscach.

Po tej krótkiej przygodzie ruszyliśmy dalej do Puno. Na miejscu okazało się, że w mieście są dwie ulice o tej samej nazwie, więc trochę się pokręciliśmy zanim znaleźliśmy nasz nocleg. Hotel Quelqatani znajduje się w centrum Puno i szczerze mówiąc w środku wygląda jakby żywcem był przeniesiony z Zakopanego na wysokość 3830m n.p.m. Ładny, przytulny, górski.

Zjedliśmy niewielką kolację, zamówiliśmy bilety na autobus następnego dnia do Cusco, wypiliśmy po filiżance (albo trzech) herbatki z liści koki - bardzo smaczna i łagodzi objawy choroby wysokościowej - po czym poszliśmy spać.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

łomatkozcórko!